Przypominam opowiadanie sprzed sześciu lat, ale jak znalazł na Święta Wielkanocne. Miłej lektury.
Jak pech, to pech!
4 kwietnia 2012
Ten tydzień zaczął się wyjątkowym pechem. Agata nie lubi
poniedziałków, jak każdy zresztą, ale żeby od razu rano drogę jej przebiegł
czarny kot? Przesądna to ona nie jest, ale na wszelki wypadek zmieniła trasę i pojechała
do pracy okrężną drogą. Odstała w korku 3 godziny, spóźniła się, musiała zostać
po godzinach, bo robota była pilna. Wściekła jak osa zaparzyła sobie kawę i
zabrała się do pracy. Musi ją skończyć i nie myśleć już o tym. W domu czeka ją
jeszcze przedświąteczne mycie okien, zakupy, a ona siedzi tu jak idiotka.
Wszyscy już poszli, zajmą się przedświąteczną krzątaniną, a ona będzie robiła
raport. I to wszystko przez to durne czarne zwierzę!
Kończyła już i zaczęła składać papiery, wyłączyła komputer,
przetarła biurko i klawiaturę.
- Wreszcie! – przeciągnęła się, aż bluzka wysunęła się ze
spódnicy ukazując pępek. Agata spojrzała krytycznie na fałdki na swoim brzuchu
– A może by tak nie szykować niczego na te święta? Właściwie po co? Jest sama,
więc kto będzie to jadł?
- Powinnam się oszczędzać! – powzięła mocne postanowienie,
że tym razem nie będzie się objadała – jednak coś tam trzeba przygotować, może
ktoś wpadnie?
Sama w to nie wierzyła, bo i kto miałby wpaść? Rodzice
wyjechali na wczasy świąteczne na Majorkę, brat z rodziną jest w Anglii,
narzeczony znalazł sobie inną…
Będzie sama. Święta, to święta, każdy spędza je w rodzinnym
gronie, a nie udziela się towarzysko. Na odwiedziny koleżanek też nie mogła
liczyć.
Miała już wychodzić, właśnie sięgała po płaszcz, gdy do jej
pokoju wszedł kierownik działu.
- Jeszcze tu jesteś? – zapytał. Byli na „ty”, bo wszyscy tu
byli na „ty”, ale nie lubiła go.
- Musiałam dokończyć robotę, przecież się spóźniłam, to
trzeba było zostać dłużej!
- A może to dla mnie tu zostałaś, co? – zrobił głupią minę,
która zapewne jemu samemu wydawała się zalotna i próbował włożyć jej rękę pod
bluzkę.
- Przestań, Waldek! Prima aprilis był wczoraj, a ciebie
wciąż żarty się trzymają! – odsunęła się w porę, bo inaczej miałaby jego łapę
na swoim pępku. Poprawiła szybko bluzkę i próbowała wyjść. Zastąpił jej drogę.
- No co ty taka dzika? Pomyślałby kto! Kiedy ostatni raz
kochałaś się z mężczyzną, co? Przecież głód ci z oczu wyziera!
- No to właśnie idę zjeść kolację – burknęła i odepchnęła go
robiąc sobie przejście. Nie spodziewał się tego, stracił równowagę, próbował
schwycić się za stojący obok wieszak, ale razem z nim wyrżnął się jak długi.
- No i dobrze ci tak, chamie – pomyślała Agata i czym
prędzej wybiegła z biura. Pewnie się będzie na niej mścił, jak na każdej, która
zignorowała jego umizgi, ale ona się nie podda. Jak będzie trzeba pójdzie
choćby do sądu.
- Ty durny czarny kocie! Przez ciebie to wszystko!
Wtorek też nie zaczął się najlepiej. Budzik nie zadzwonił,
więc znowu ryzykowała spóźnienie do pracy. Żeby tego uniknąć pobiegła do
samochodu nieumalowana mając nadzieję, że na czerwonych światłach coś tam sobie
pacnie. O korkach nawet nie chciała myśleć. Na szczęście tym razem droga nie
była zatkana, ale na skrzyżowaniu otrąbili ją, gdy czekając na zielone
próbowała zrobić sobie kreski na powiekach. Jakiś gość wygrażał jej nawet i coś
wrzeszczał.
Wzruszyła ramionami i popukała się w czoło, co doprowadziło
go do jeszcze większej furii, potem nacisnęła na gaz i w ostatniej chwili
przejechała skrzyżowanie. Zapaliło się czerwone. Tamten nie zdążył.
- Dobrze ci tak! Głupi palant! – gdyby nie musiała trzymać
kierownicy, zatarłaby ręce z zadowolenia. W pracy oblała się kawą. Jak
pech, to pech!
Szef omijał ją w biurze i odwracał wzrok. Nie wiedziała co
knuje, bo na pewno coś knuł, ale miała nadzieję, że przed świętami da jej
spokój. W firmie panował serdeczny nastrój. To nie pora na walkę.
Środa minęła względnie spokojnie nie licząc, że oszukano ją
w sklepie nabijając dwa razy na rachunek obrus wielkanocny. Nie połapała się od
razu, więc teraz może napisać zażalenie do Pana Boga. Kupowała chyba z 15
różnych dupereli, zorientowała się dopiero w domu. Wściekła na siebie rzuciła
się na zaległe porządki domowe i na szczęście obyło się tego dnia już bez większych
kataklizmów.
W czwartek wszystko już było gotowe. Dom wyszykowany i
przystrojony świątecznie. Siedząc nad jakąś tabelką planowała, co przygotuje do
jedzenia, kiedy zadzwoniła sąsiadka z dołu, że zalewa jej mieszkanie. Szybko
wyjaśniła szefowi, dlaczego musi już wyjść i z okrzykiem „Awaria u mnie!
Powódź!” wybiegła z biura nie czekając na reakcję kierownika, który z
rozdziawioną gębą stał jak wryty. Właśnie zamierzał złośliwie dołożyć jej
roboty, by znowu musiała zostać po godzinach. Tym razem postanowił jej nie
odpuścić. Był przekonany, że Agata ma na niego chętkę, tylko się droczy i
stawia, co jeszcze bardziej go podniecało.
To co zastała omal nie przyprawiło jej o mdłości. Z góry, z
sufitu kapała woda, dywan prawie już pływał, a przepłacony dwukrotnie odświętny
obrus jakoś dziwnie się pomarszczył i puścił farbę. Całą świąteczną dekorację z
papierowych żonkili i pisanko-wyklejanek diabli wzięli. Wszystko było mokre.
Obraz nędzy i rozpaczy. A tyle radości sprawiło jej własnoręczne wykonanie tych
kwiatów z bibułki i ozdobienie jajek!
- To nie u mnie! – zawiadomiła sąsiadkę z dołu – to ktoś z
góry nas zalewa, że aż do pani przecieka. Pobiegły obie piętro wyżej. Łomotały
w drzwi chyba z 10 minut, zanim otworzył im zaspany sąsiad. Z mieszkania wylała
się woda aż na klatkę schodową. Zakłopotany drapał się w głowę, potem
oprzytomniał i zakręcił lejącą się do wanny wodę.
- O kurczę! Przepraszam panie! Wróciłem z delegacji i
chciałem przygotować sobie kąpiel. Przysnąłem! Ale chyba nic takiego się nie
stało?!
- Nie, no skąd! Nic takiego! Tylko zalał pan dwa piętra! –
Agata rozpłakała się – Proszę, zapraszam do mnie, niech pan zobaczy to „nic”!
Likwidator szkód będzie dopiero jutro. Agata cały wieczór
zbierała wodę z podłogi i suszyła zalany dywan. Próbowała uratować pisanki, ale
nic jej z tego nie wyszło. Odklejone naklejki nie chciały się ponownie
przyczepić, zresztą zamazały się, pomarszczyły.
- No to mieliśmy przedwczesny śmigus – dyngus! Falstart! –
pomyślała i ledwo żywa ze zmęczenia położyła się spać.
Na piątek wzięła urlop na żądanie. Nie miała siły iść do
pracy, zresztą miał przyjść likwidator. Spóźnił się – Wie pani, korki! –
spojrzał, pokiwał głową, podsunął jej jakieś papiery do podpisania. – Będziemy
w kontakcie, wesołych świąt!
- Tak, tak, będziemy w kontakcie, tak, dziękuję, wzajemnie –
Agata usiadła zrezygnowana na krześle, kanapa była jeszcze mokra. Dobrze, że
jeszcze grzeją w kaloryferach, to może do świąt mi to wszystko wyschnie –
powiedziała sama do siebie.
Wieczorem wyszła z domu. Poszła do kościoła odwiedzić Grób
Pański. Zmówiła modlitwę i otarła oczy z łez. – Dlaczego to właśnie mi się to
wszystko przytrafia? Dlaczego?
Potem jeszcze snuła się bez celu po mieście, a gdy wróciła
poszła spać nie jedząc kolacji. Miała wszystkiego dość.
W sobotę ubrała się starannie, chwyciła koszyczek
wielkanocny i wyszła do kościoła poświęcić pokarmy. W połowie drogi złamała
obcas. W taki dzień nie wypadało kląć, ale bluzgi same cisnęły się jej na
usta. Kuśtykając wracała do domu, potem zdjęła buty. Było jej już wszystko
jedno. Szła w samych pończochach machając koszyczkiem i śmiejąc się nerwowo. W
drugiej ręce niosła swoje ulubione szpilki. Ludzie oglądali się za nią. Nawet
nie przypuszczała, że wygląda wyjątkowo pięknie i tak jakoś nierealnie – ni to
smutna, ni to wesoła, ale wiosenna, boso, w rozpiętym płaszczu i z rozwianymi
włosami błyszczącymi w słońcu. Po chwili zorientowała się, że jakiś mężczyzna
robi jej zdjęcia. Speszyła się.
- Co też pan wyprawia?! Niech pan przestanie! Nie życzę
sobie! Po co panu te zdjęcia? – była wyraźnie zdenerwowana.
- Jaka pani jest piękna! Zjawiskowa! Jeszcze chwilkę,
pozwoli pani, że jeszcze pstryknę kilka razy! Proszę! – ciemnowłosy
przystojniak biegał wokół niej i pstrykał zawzięcie. – Ale będą zdjęcia!
Konkursowe!
Roześmiała się – piękna? Od kiedy ona jest piękna? Z tymi
wałkami na brzuchu, grubymi udami i za dużym nosem? Kpiny jakieś, czy co?
- Tu jest moja wizytówka. Wywołam te zdjęcia i przedstawię
pani do akceptacji, przysięgam, że nie zrobię z nich użytku bez pani zgody.
Może mi pani podać jakieś namiary?
Zapisała mu numer telefonu. Zaskoczona nie wiedziała, co ma
o tym sądzić.
Przedstawił się jej z ukłonem, pocałował w rękę. Zdążył
schować aparat do futerału, gdy nagle wyrósł przed nimi jak spod ziemi dzieciak
lat około pięciu z karabinem na wodę większym od niego. Wystrzelił wodną serię
prosto w ich brzuchy i z radosnym śmiechem uciekł. Nie mieli siły, by go gonić.
- To już drugi przedwczesny śmigus – dyngus! Ja chyba nie
dożyję tych świąt! Może powinnam zaopatrzyć się w strój płetwonurka? –
roześmiała się. On zawtórował jej gromkim śmiechem.
- Mogę panią odprowadzić? Niech pani jednak włoży buty, bo
się pani przeziębi. Służę ramieniem. Proszę się wesprzeć, jakoś się dokołaczemy
nawet bez obcasa.
- Dziękuję – włożyła nieszczęsne szpilki, uwiesiła się mu na
ramieniu i dała się odprowadzić.
Okazał się być przemiłym człowiekiem, zawodowym fotografem.
Jego żona – modelka wybrała karierę z Stanach i zostawiła go pół roku temu.
Tego dowiedziała się w pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych, gdy zapukał do jej
drzwi z własnoręcznie wykonanymi pisankami i zdjęciami. Spędzili razem te
święta oglądając jego fotografie. Nie przystawiał się do niej, ale widać było,
że mu się podoba. Patrzył na nią tak jakoś…
Potem, po latach, gdy już całą rodziną szli do kościoła
święcić pokarmy, przytulił ją i przypomniał jej tamtą Wielka Sobotę.
- I nie przeszkadzała ci moja nadwaga? Naprawdę ktoś taki
jak ja mógł ci się spodobać? Miałam wtedy tyle kompleksów!
- Zakochałem się od pierwszego wejrzenia! Byłaś cudowna!
Miałem uraz do wychudzonych, zimnych lal. Od Ciebie biło takie jakieś ciepło
wewnętrzne, mimo tego całego twojego pecha i tych kilku nadprogramowych
kilogramów. Zresztą to chyba nie tylko moja opinia! W końcu te moje zdjęcia,
które ci zrobiłem wygrały konkurs!
- Tato! Ja chcę taki karabin na wodę! – ich sześcioletni syn
z zachwytem w oczach pokazywał chłopca biegającego z olbrzymią zabawką, a
trzyletnia córeczka w tej samej chwili podnosiła z ziemi wychudzonego maleńkiego
kociaka i z błaganiem w oczach, lekko sepleniąc prosiła:
- Mamo, spójrz jaki śliczny kiciuś! Weźmiemy go do domu?
Tatusiu, proszę…
Spojrzeli na siebie i wybuchli śmiechem. Kociak był czarny
jak smoła.
No tak, najłatwiej zrzucić winę na kota....
OdpowiedzUsuńFajne opowiadanie, akurat na świąteczny wieczór, bo z happy endem, dzięki:-)
Dzięki :)
UsuńNa karcie "opowiadania" jest więcej lektury. Zapraszam
Dlatego właśnie zawsze mówię, że nawet jeśli w życiu przytrafia się nam coś złego, często dzieje się to właśnie po "coś" :) A my nigdy nie wiemy, co czeka na nas za przysłowiowym rogiem :)
OdpowiedzUsuńPo burzy przychodzi czas na tęczę...Wszystko kroi się w jakimś celu
OdpowiedzUsuńWesołego Alleluja
Pozdrawiam
https://goodmorning73.blogspot.com/
Z dużą przyjemnością przeczytałam opowiadanie.
OdpowiedzUsuńI ta puenta z czarnym kiciuśkiem. :)
No i prawda życiowa: inni ludzie widzą nas
zupełnie inaczej, niż my widzimy siebie,
a pech jest przejściowy, choć nieszczęścia często
chodzą parami, jednak po burzy jest słońce...
Pozdrawiam ciepło!
Jak widać, trzeba pecha wziąć na klatę, bo po pechu przychodzą szczęśliwe dni. Ludzie są zbyt niecierpliwi,a przecież pech nie trwa wiecznie, trzeba go tylko umieć przeczekać, a nie zwalać winę na biednego kota.
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam
Jakby człowiek nie czuł bólu nie miałby pojęcia , że coś mu dolega i nie podjąłby leczenia. To samo odnosi się do pecha, kieruje nas na właściwe tory
OdpowiedzUsuńhttps://londynsrondyn.blogspot.com/
Fajne, bardzo fajne opowiadanie. Ostatecznie czarny kot przyniósł jej szczęście. Bo gdyby nie ten złamany obcas...........
OdpowiedzUsuńDziękuję Wam za wszystkie miłe komentarze. Ja też uważam, że po burzy zawsze wychodzi słońce :)
OdpowiedzUsuńZawsze byłam optymistką. Pech dopada mnie częściej na Boże Narodzenie niż na Wielkanoc, ale ponieważ to świąteczny czas, staram się o nim nie myśleć. Opowiadanie fajne i chętnie poczytam inne z zakładki. Miłego, poświątecznego...
OdpowiedzUsuń