Opowiadania

Na tej stronie umieszczam opowiadania publikowane wcześniej na Onecie, w kolejności od najstarszego do najnowszego. Należy zejść na dół strony, aby przeczytać kolejne, wstawione najpóźniej. Potem zapewne co jakiś czas będę publikować nowe, te jeszcze nie napisane.
Życzę przyjemnej lektury, będę wdzięczna za komentarze.


Wiewióra 



Wiewióra jest rozwiedziona. Bywa. Nie wyszło. Zawsze była zbuntowana. Ojciec pił, bił, w końcu opuścił matkę i ją. Przysięgła sobie, że u niej będzie inaczej. To ona odeszła, bo ten, którego wybrała, na podobieństwo ojca swego, też pił i bił. Bywa. Niestety to stary schemat, że córki wybierają sobie partnerów na podobieństwo ojców swoich, podobno całkiem podświadomie. Przecież wcale tego nie chciała, żeby pił i bił. Ale stało się, no i teraz jest samotną matką. Odeszła, żeby jej córeczka nie powielała tych schematów i kiedyś w wyborze partnera nie kierowała się złym wzorcem. Odeszła, bo jest zbuntowana i niezależna. Nikt nie będzie nią poniewierał. Nikt nie będzie poniewierał jej córką.

Wiewióra ma 29 lat. Wygląda na 20.

Patologia! Powie mądry pan redaktor w telewizji. Patologia! Powiedzą ci wszyscy bez grzechu, co to pierwsi rzucą kamieniem. Podniosła rękę na święte stadło małżeńskie! Samotna matka! I to taka młoda! Kolczyk w nosie! Skóra, glany i pas z ćwiekami! A jaka fryzura! Czerwone włosy! Diablica!

Wiewióra jest dobrą matką. Jej wygląd to jej prywatna sprawa. Wygląda tak, bo chce, bo lubi, bo protestuje. Krzyczy tymi nastroszonymi, czerwonymi włosami, glanami, kolczykami, że nie jest oportunistką, obłudnicą, lukrowaną hipokrytką! Jest sobą i ma w nosie jak ją postrzegają! Niech sobie myślą, co chcą!

Sąsiadki z jej obskurnej kamienicy zerkają na nią spode łba, ledwie odbąkując „dzień dobry”. Patrzą na jej córeczkę ze współczuciem. Biedne dziecko, taka matka, zapewne satanistka i na pewno się puszcza! Wszyscy wiedzą lepiej. Co to za dziwadło? Podobno była mężatką! Jaka była z niej żona? Nic dziwnego, że ją zostawił, kto by wytrzymał z taką? Kiwają głowami zatroskane matrony, matki Polki, szlachetni mężowie i ojcowie. Wiedzą o niej wszystko – kiedy wychodzi, o której przychodzi, kto u niej jest, o której przyszedł, o której wyszedł. Biusty suszą się na parapetach, trwa wymiana informacji.

Ale tylko Wiewióra myje klatkę schodową, gdy przychodzi jej kolejka. Bywa.

Bzdura! Nic nie wiedzą. Wiewióra się z nimi nie spoufala. Nic ją nie obchodzi to całe towarzystwo, któremu się wydaje, że wie o niej więcej, niż ona sama o sobie.

Wiewióra jest naprawdę dobrą matką. Jej córeczka jest małą księżniczką, której nie może niczego zabraknąć, a na pewno matczynej miłości. Wiewióra pisze dla niej bajeczki, wierszyki, razem układają piosenki i grają w Chińczyka. Wiewióra jest zdolna jak diabli. Skończyła studia, pracuje. Kto by pomyślał? Matronom i ich mężom nawet do głowy to nie przyjdzie, a jej nie zależy, żeby ich wyprowadzić z błędu. Wisi jej to.

Jest też dobrą córką. Przynajmniej dwa razy w tygodniu odwiedza matkę, która mieszka na drugim końcu miasta. Matka jest chora, potrzebuje pomocy i ją otrzymuje. Wiewióra bardzo kocha swoją matkę. Boi się. Boi się, że ta niestara jeszcze kobieta odejdzie zbyt szybko. Jest przecież jeszcze potrzebna – jej, wnuczce, światu! Czym będzie ten świat bez niej?! No czym?! Ociera łzy. Musi być silna!

Wiewióra nie chodzi do kościoła! To niedopuszczalne! Ona wpuszcza do mieszkania Świadków Jehowy! Heretyczka! Gdybyż oni jeszcze wiedzieli, że ten, który ją tak często odwiedza jest gejem! Lincz? Może nie, ale na taczkach to by ją chyba wywieźli razem z tym zboczeńcem! Łatwiej wybaczyć rozwiązłość niż przyjaciela geja! Słyszała kiedyś parapetową dyskusję i wie, co myślą o takich jak on, więc się nigdy nie dowiedzą. Zatem gdy idą razem na koncert albo do kina, to Wiewióra bierze go za rękę, czasem się przytula i tak paradują, zanim nie znikną im z oczu. Bywa też, że całą noc grają w scrabble i popijają białe wino, albo dyskutują do białego rana o filmie, literaturze, o życiu. Wiewióra kocha go siostrzaną miłością, on ją też kocha, jak brat.

Innymi mężczyznami gardzi, doznała zbyt wielu krzywd od tych, których najbardziej kochała. Bywa. Może kiedyś jej to przejdzie, nie wie. Nie zależy jej na tym.

Tak, taki właśnie jest ten świat, że byle zarzygany menel spod budki z piwem czuje się w prawie naurągać Murzynowi, gejowi, innowiercowi, dziewczynie z czerwonymi włosami i z kolczykiem w nosie, bo czuje się lepszy, biały, heteroseksualny, prawowierny i swój! No i jest mężczyzną! Tak, taki jest ten świat! I dzieje się tak przy milczącej aprobacie tych pozostałych wszystkich lepszych, swoich, normalnych, heteroseksualnych i prawowiernych. Nikogo to nie dziwi, nikt nie protestuje, ba, nawet uważają, że ma rację, że jest głosem ludu. Ich głosem. Nie chcą tu zboczeńców, kolorowych (asfalt powinien leżeć na swoim miejscu!), dziwolągów, kociej wiary. Dobrze gada! Dać mu wódki! Rechot, rozbawienie. Czasem ktoś się ujmie, ale potem tego żałuje. Potrafią zaszczuć w imię miłości bliźniego.

Wiewióra raz się wtrąciła. Mało jej nie pobili. Upiekło jej się tylko dlatego, że jest dziewczyną, choć dziwolągiem, ale jednak dziewczyną. Niektórzy nadal uważają, że nie wypada bić dziewczyny. Obyczaje, jak widać, jeszcze całkiem nie upadły.

Co jest przyczyną niechęci? Co rodzi agresję? Strach! Ludzie boją się tego, co nieznane, czego nie rozumieją. W jedności siła. A przecież wystarczyłaby odrobina dobrej woli, trochę starań by poznać i zrozumieć tę inność, przestać się jej bać.

Wiewióra wierzy w Boga. W Boga, a nie w Kościół, w Boga, a nie w księży, w Boga, a nie w papieża. Postrzega Boga jako tę siłę sprawczą, jaka dała początek wszystkiemu, ale powątpiewa, czy Bóg ma jeszcze wpływ na losy tego świata. Może kiedyś miał, gdy spuszczał na ludzi te wszystkie plagi opisane w Biblii. Teraz chyba już nie. Wiewióra poszukuje. Wątpi i poszukuje, dlatego jeśli ma okazję, to dyskutuje i z księdzem, i z pastorem, i z ateistą, i co gorsza – ze Świadkami Jehowy! Wpuszcza ich do swojego mieszkania, robi im herbatkę i dyskutuje. Zazwyczaj nie zgadza się z nimi, ale to dzięki nim zaczęła poszukiwać, zaczęła czytać i drążyć temat. Nawet zaczęła się modlić. Ale dziwna to modlitwa. Najczęściej podziękowanie. Rzadko prosi, wszak nie wierzy, że coś może się zmienić, raczej polemizuje, przedstawia swoje racje, pyta, ale nie otrzymuje odpowiedzi. Bywa.

Do Wiewióry przychodzi Baśka. Mała, filigranowa, zawsze elegancka rozgadana trzpiotka. Zupełne przeciwieństwo ekscentrycznej Olki. Tak, tak, Wiewióra ma imię – Olga. Ale nikt tak jej nie nazywa. Od dzieciństwa nazywają ją Wiewiórą, bo jej miedziane włosy są naturalnego koloru. Ale zdziwiłyby się sąsiadki, gdyby o tym wiedziały! Mają ją za farbowaną sukę, co im pozwala nie lubić jej bez wyrzutów sumienia. Ich niechęć usprawiedliwiają te wszelkie kolczyki, ćwieki, nastroszone rude włosy, małomówność i brak poufałości. Zresztą, kto by się z taką spoufalał, nawet, jeśli by tego bardzo chciała?!

A z Baśką rozumieją się doskonale. Może na zasadzie przeciwności. Zawsze mają o czym rozmawiać. Przy Baśce Wiewióra staje się gadatliwa. Niemożliwe? A jednak! Gadają jak nakręcone, śmieją się, opowiadają sobie durne kawały, razem ganiają na zakupy i każda z nich cierpliwie znosi, gdy ta druga godzinami przebiera w rzeczach, których ta pierwsza nigdy by na siebie nie założyła. Ale w sklepie z płytami lub w księgarni panuje nadzwyczajna zgoda. Wybierają razem, zakupy dzielą między siebie, a potem się wymieniają. I taniej, i jest okazja do spotkań.

Baśka miała ciężko chorą córeczkę. Poznały się z Wiewiórą w hospicjum, bo Wiewióra była jakiś czas wolontariuszką. Obie towarzyszyły temu dziecku w jego ostatniej drodze. Teraz są przyjaciółkami na życie i na śmierć. Bo to śmierć je zjednoczyła. Bywa.

Baśka z trudem się pozbierała, ale wróciła do życia. I kocha Wiewiórę. To dzięki niej potrafi się znowu śmiać. Wiewióra zrezygnowała z wolontariatu, gdy rozchorowała się jej mama. Zresztą, z każdym odejściem kolejnego dziecka umierała też cząstka Wiewióry. Dłużej by tego nie zniosła. Niestety.

Tak, więc Wiewióra ma dwoje przyjaciół, ale nie ma koleżanek, nie ma kolegów. Jest właściwie typem samotnicy i milczka. Wiele razy ją zraniono, wiele razy nadużyto jej zaufania. Więc teraz jest nieufna.
Bywa.

Nie wierzy ludziom, nie wierzy w ludzi. Trochę się boi, że to wpłynie na psychikę jej małej. Nie chce, żeby i ona stała się odludkiem. Zupełnie nie wie, jak ma postępować. Chciałaby, żeby jej dziecko miało więcej ufności do świata. Oczywiście bez przesady. Zbytnia ufność jest zagrożeniem. Wie coś o tym, oj wie.
*
Gdy spotkasz Wiewiórę, na pewno ją rozpoznasz. Uśmiechnij się wtedy do niej, tak spontanicznie, prosto z serca. A ona napisze kiedyś o tym wiersz. Bo Wiewióra ma talent. Będzie poetką, choć jeszcze o tym nie wie. Zacznie pisać, gdy odzyska wiarę w ludzi.
*
Wczoraj ktoś podrzucił jej kociaka. Maleństwo. Piszczało w pudełku pozostawionym pod drzwiami. Znalazła go rano, gdy wychodziła do pracy. Zapewne ktoś z sąsiedztwa, no bo kto inny? Jakiś dzieciak pewnie.

Uśmiecha się. Najwyraźniej ktoś w nią wierzy. W jej dobre serce. Oczywiście, że przygarnie to biedactwo. Lubi zwierzęta. Jej córeczka od razu wpadła w zachwyt. Będzie miała o czym opowiadać w przedszkolu.



***********************************



Znak

15 października 2011


Czerwcowe popołudnie porażało upałem. Było jej ciężko, duszno, szukała cienia. Ciążył jej brzuch. To już końcówka szóstego miesiąca. Znowu miała kryzys. Myślała z niechęcią o tym dziecku. Komplikowało jej życiowe plany. Czuła się opuszczona przez wszystkich, sama ze swoim problemem. Rodzice omijali temat. Matka milczała, nie pytała o nic, choć w jej oczach widać było troskę i niepokój. Ojciec był najwyraźniej zły, ale też o nic nie pytał.

Ojciec dziecka przepadł. Wstrząsa się na samą myśl o nim i o tym, co jej zrobił. Miało być tak pięknie i romantycznie, a było brzydko i brutalnie. Miał być czuły sylwester we dwoje, no i był – we dwoje, ale wcale nie czuły, nie piękny, nie romantyczny… Teraz jest ciąża i są złe wspomnienia, które ją prześladują nawet w snach.

Odda to dziecko do adopcji, nie chce go, na pewno go nie pokocha. Jeśli to chłopiec, będzie wciąż w nim widziała gwałciciela cuchnącego alkoholem, który nie potrafił uszanować jej uczuć, nie potrafił uszanować tego, że był jej pierwszym mężczyzną, że mu zaufała. Jeśli dziewczynka… czy to właściwie by coś zmieniło?

Nikt nie wie, że to się odbyło w ten sposób. Wyobrażała sobie, jak to będzie pięknie i wspaniale… Ten pierwszy raz zapamiętuje się ponoć na całe życie… Zapamięta, o tak! Nie powie nikomu, jest jej wstyd, że była taka głupia. Czuła się zbrukana. No i jeszcze ta ciąża! Czy musiała od razu wygrać oba losy na tej loterii? Gdybyż tak łatwo przychodziły jej wygrane w totolotka!

Teraz szła obejrzeć „okno życia”, które niedawno pojawiło się w jej mieście. Chce zobaczyć, czy można tam w miarę anonimowo zostawić dziecko i nie narazić się na szyderstwa i komentarze przechodniów. Straciła już nadzieję, że poroni, na skrobankę nie miała pieniędzy, zresztą pewnie i tak by tego nie zrobiła.
*
Matka obserwowała ją z niepokojem. Od czasu sylwestra, jej córka bardzo się zmieniła. Wróciła zapłakana i odtąd niewiele mówi. Tylko brzuch jej rośnie. Bała się pytać o cokolwiek, a dziewczyna wyraźnie unikała rozmów. Matczyna intuicja mówiła jej, że stało się coś złego. Dziecko, nic to, jakoś się wychowa. Pomoże córce, niech skończy studia, niech idzie do pracy, jakoś dadzą radę. Tylko dlaczego ona nic nie mówi?

Pewnego dnia przeraziła się, gdy znalazła na szafce obok telefonu karteczkę z numerem ośrodka adopcyjnego. Długo płakała tej nocy. Musi poważnie porozmawiać z córką.

*
Był załamany. Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Jego najlepszy przyjaciel zawiódł go na całej linii, odbił mu dziewczynę! I to tak bezceremonialnie i cynicznie!

Stał bezradny na chodniku, nie wiedząc, w którą stronę ma iść i co ze sobą począć. Chciał jej zrobić niespodziankę, kupił 20 czerwonych róż na jej dwudzieste urodziny, no i ma tę swoją niespodziankę! Uchyliła tylko lekko drzwi, była w szlafroczku zarzuconym na nagie ciało. Oświadczyła, że z nimi koniec. Był u niej tamten. Ale banał! Niech ich szlag!

Ruszył przed siebie. Obok przechodziła dziewczyna w zaawansowanej ciąży. Wręczył jej te róże w pośpiechu i szybko się oddalił. Stała teraz zaskoczona i odprowadzała go wzrokiem. Wydawało się jej, że płakał.
*
Były piękne. Nigdy wcześniej nie dostała takiego bukietu i wątpi, czy kiedykolwiek dostanie. Szkoda, że nie był przeznaczony dla niej. Dla kogo były te kwiaty? Dlaczego nie otrzymała ich kobieta, dla której zostały kupione? Nie chciała ich? Nie zastał jej? Pokłócili się? Zdradziła? Odeszła? Wzgardziła? A może on zdradził? Może skrzywdził, a teraz chciał przepraszać i się nie udało? Czy to wiadomo? A czy ona sama przyjęłaby taki bukiet i przeprosiny? Czy mogłaby udawać, że przebaczyła, że nic się nie stało? Chyba nie.

Może i dobrze, że nigdy się nie dowie. Pójdzie teraz do domu, bo w tym upale róże padną, a szkoda by było. A może powinna to zdarzenie potraktować jako dobry znak?
Z naprzeciwka szły młode dziewczyny, gimnazjalistki chyba. Radosne i rozszczebiotane. Ależ on musi panią kochać! Takie kwiaty! – Skomentowały ze szczerym podziwem. Uśmiechnęła się. Gdybyż wiedziały…
*
Róże zachowały świeżość przez 10 dni. Z żalem je wyrzucała. Przez tych 10 dni nie wróciła pod „okno życia” i po raz pierwszy pomyślała o dziecku bez złości. Tamto zdarzenie dało jej do myślenia. Wreszcie oprzytomniała i przestała skupiać się na sobie i na swoim problemie. Jak widać innym tez życie nie układa się jak w bajce… W końcu to przecież jej dziecko. Ma je ukarać oddając obcym ludziom? A właściwie, za co? A może w ten sposób chce ukarać siebie? No, bo czy sama jest bez winy? Dziecko wierci się w brzuchu, jej zdenerwowanie udziela się i jemu. Po raz pierwszy kładzie rękę na brzuchu i głaszcze pojawiające się tu i tam wybrzuszenia. Spokój, mały, już dobrze…

Tylko czy aby będzie zdrowe? Przecież on był kompletnie pijany! A ona przez te wszystkie miesiące w takim stresie żyła… Musi iść zrobić badania, musi wiedzieć! Lekarz na pewno ją zwymyśla, że dopiero teraz się zgłasza, ale niech tam! Przeżyje.

No i zwymyślał! Ale zrobił USG, dał skierowanie na badania i uspokoił, że wszystko wygląda dobrze. Patrzyła na tę swoją kartę ciąży i nadal nie wiedziała, co dalej? Nie chciała znać płci dziecka, nie była jeszcze na to gotowa.

Musi poważnie porozmawiać z matką.

Mały, a może mała, rzuca się w brzuchu i odstawia dzikie harce. Powinna gdzieś usiąść i odpocząć, albo przynajmniej znaleźć trochę cienia. Kładzie rękę na brzuchu, dziecko natychmiast się uspokaja.

Ten upał ją wykończy. Dzieciak też chyba z tego gorąca tak się wierci. Uśmiecha się. Ot, jakiego ma towarzysza niedoli. Wejdzie do sklepu, tam chłodniej, chwilkę odpocznie.

*
Mamo! Popatrz, co kupiłam! Prawda, że słodkie?


Kobieta ze łzami w oczach patrzyła na maleńkie śpioszki w misiaczki i w matczynym odruchu przytuliła córkę do piersi. Odetchnęła z ulgą.


***************************************


Przybłęda


25 października 2011


Leżał na jej wycieraczce brudny i skulony.  Postawiła siatki z zakupami i przegoniła intruza. Po co jej kłopot? Niech się kto inny nim zajmie. Są zresztą odpowiednie służby i schroniska. Odszedł pokornie podkulając ogon.

Weszła do mieszkania, rozlokowała zakupy w lodówce i w szafkach, westchnęła ciężko i usiadła w fotelu. Miała wszystkiego dość. W pracy byle jak. Dostała reprymendę, że nie zdążyła ze sprawozdaniem na czas, musiała zostać po godzinach. Pewnie pojadą jej po premii. Nie ma już serca do tej pracy, nie może już patrzeć na wciąż te same twarze kierownictwa, na tabelki, cyferki. Wyścig szczurów trwa, przychodzą młodzi, przebojowi, ambitni, niektórzy szybko odchodzą, niektórzy dają się wycisnąć jak cytrynę i wylatują, gdy już przestają być potrzebni. Na to też nie może patrzeć, jak ci młodzi ludzie jadą na amfie czy Bóg wie czym jeszcze, błyszczą, wyrabiają limity, przekraczają limity, awansują, a  potem nagle okazuje się, że przyszli młodsi, lepsi, bardziej ambitni, bardziej przebojowi, że trzeba ustąpić im miejsca. Nie śledzi ich losów, ale ma złe przeczucia. Człowiek się nie liczy. Najważniejszy jest target! Ona jest, trwa, bo o dobrych, kompetentnych księgowych nadal ciężko, tyle, że ma już dość. Od pewnego czasu nie może się skupić, wszystko idzie jakoś wolniej. Zmęczenie materiału? Nerwica? A może po prostu samotność, nieudane życie, gorycz niespełnienia?

Kiedyś mówiono „stara panna”. Teraz „singielka”, kobieta wyzwolona! Był czas, że nie posiadała się z dumy, że jest taka niezależna. Teraz, gdy przekroczyła 45 lat zaczęła coraz dotkliwiej odczuwać samotność. Mężczyźni, z którymi była kiedyś związana emocjonalnie pozakładali szczęśliwe rodziny. Ona nie chciała się wiązać, nie chciała dzieci. Teraz żałuje, zazdrości koleżankom ich trosk i radości związanych z posiadaniem rodziny. A ona wraca do domu i nikt na nią nie czeka. To takie smutne. No, w końcu sama tego chciałam – stwierdziła głośno i poszła do kuchni zrobić sobie kawę. W telewizji akurat nadawano reklamę, w której przystojny mężczyzna parzył ten aromatyczny napój dla swojej kobiety –żony, dziewczyny, czy kochanki…

Do dupy! Nie będzie sobie parzyła kawy sama! Poprawiła włosy, jeszcze szminka.

-  Idę do kawiarni!

Kawa i ciastko poprawiły jej na chwilę humor, ale w połowie drugiego piętra znowu dopadła ją chandra. Przecież jest atrakcyjna, inteligentna, elegancka i nawet wygląda młodziej, niż wskazywałyby na to jej lata, a jakoś nikt się nią nie interesuje. Chciałaby tego, brakuje jej męskich spojrzeń pełnych pożądania, a nawet niedwuznacznych propozycji. Miała to do pewnego momentu i uważała, że ma czas, że już zawsze tak będzie, że to ona będzie rozdawać karty w każdym momencie. Ale się skończyło. Otacza ją emocjonalna pustka. I nikt jej nie chce. A im dłużej nikt jej nie chce, tym staje się bardziej zrzędliwa i zimna. A im bardziej staje się zrzędliwa i zimna, tym bardziej jest odpychająca i tym bardziej nikt jej nie chce.

Ty znowu tu? Poszedł! Idź sobie! Że też musiał akurat pod jej drzwiami znaleźć sobie legowisko! Zabierze wycieraczkę i będzie spokój.

Nalała sobie kieliszek wina, potem drugi, trzeci… Nic już nie będzie robić. Idzie spać. Ma jutro znowu ciężki dzień w pracy.

Wychodziła z domu prawie po omacku. Oczy jej się zamykały same. Ledwie przestąpiła próg, coś umknęło jej spod nóg. Wpadła w złość. Jaki natręt! Usunięcie wycieraczki nic nie pomogło, znowu tu był! Ogarnęła ją wściekłość, miała kaca. Za dużo wczoraj wypiła. Musi oprzytomnieć zanim usiądzie za kierownicą, no i musi przegonić tego przybłędę. Zgoniła go na dół i wypędziła z klatki schodowej. Wybiegł na zewnątrz z podkulonym ogonem i wyrzutem w oczach.

Swoją drogą ciekawe, jak on tu wchodzi? Przecież jest domofon, a drzwi są zazwyczaj zamknięte.

Nie oddalił się zbytnio. Gdy szła do samochodu, odprowadzał ją wzrokiem. Po chwili znowu zaczaił się przy drzwiach i gdy tylko ktoś otworzył je z impetem, wybiegając w pośpiechu – wśliznął się z powrotem na klatkę.

Gdy po raz kolejny zobaczyła go przed swoimi drzwiami, przyjrzała mu się uważniej. Był wychudzony, sierść miał zmierzwioną, zakrwawioną łapę i wielki smutek w tych swoich psich ślepiach.

- No dobra, skoro jesteś taki uparty, to dam ci jeść, ale na więcej nie licz!

Wyniosła mu to co miała w lodówce – kawałek kiełbasy, jakiś pasztet, a w pudełku po lodach wodę. Wszystko zostało pożarte w okamgnieniu, połknięte wręcz, a merdający ogon prosił o więcej. Pochyliła się, żeby obejrzeć chorą łapę, a on polizał ją po dłoni. Szybko ją cofnęła, ale za chwilę podrapała go za uchem.

- O Boże! Jakiś ty brudny! Istne psie nieszczęście! A teraz idź już, nie mam czasu dłużej się tobą zajmować!

Zamknęła drzwi, ale wiedziała, że gdy znów je otworzy, on tam będzie. Pewnie ma pchły. Sąsiedzi będą mieli do niej pretensje. Jutro odwiezie go do schroniska, ale przedtem musi go wykąpać, nie wsadzi przecież takiego oberwańca do swojego eleganckiego auta.

Wracając z pracy kupiła puszkę karmy dla psów, psi szampon i obróżkę przeciw pchłom. Przybłęda oczywiście czekał na nią przed drzwiami. Tym razem dostąpił zaszczytu wejścia na pokoje, ale zanim jeszcze zdążył się rozejrzeć, wylądował w wannie. Bez oporów poddał się zabiegom pielęgnacyjnym, choć trząsł się cały czas podczas kąpieli i podczas suszenia suszarką do włosów. Wyraźnie nie odpowiadała mu jej hałaśliwość. Wanna przedstawiała opłakany obraz. Błotnista woda miała problem ze spłynięciem z powodu „funta kłaków” zatykających odpływ. Trzeba było zakasać rękawy i doprowadzić ją do porządku.

- Diabli nadali przybłędę! A ja chyba zwariowałam! – pomyślała z wściekłością.

Gdy wróciła do pokoju, pies leżał wyciągnięty na dywanie i merdał do niej ogonem. Wesołe ślepka patrzyły na nią z uwielbieniem, a pyzaty, puchaty pyszczek promieniał ze szczęścia.

- No to jeszcze cię nakarmię i jedziemy – powiedziała głośno, a pies natychmiast podbiegł do miski pełnej smakołyków i pochłonął łapczywie jej zawartość.
*
- Czy naprawdę chce pani ją tu zostawić? – pytała kobieta o smutnych oczach – Zapraszam, przejdziemy się, a tymczasem nasz weterynarz opatrzy jej łapkę. Jak się wabi?

- Jej? – nie kryła zdziwienia – myślałam, że to pies! A to suka! Jeszcze lepiej! Miałabym ją zatrzymać? A po co mi ten kłopot? A właściwie to dokąd mnie pani prowadzi?

Po chwili wszystko było jasne. Szły między dwoma rzędami klatek, w których ujadały psy: małe, duże, stare, młode… wszystkie skołtunione i okrutnie nieszczęśliwe, niektóre wyglądały na chore.

- Widzi pani, mamy przepełnienie i ciągły brak środków nawet na najpotrzebniejsze szczepienia, żeby nam masowo nie padały na nosówkę, starcza ledwie na karmę i opiekę weterynarza, który robi co może w ramach posiadanego budżetu. Los psa w schronisku nie jest słodki, to taki prawdziwy psi los. Naprawdę chce pani tu zostawić tę małą ślicznotkę? Wyobraża sobie pani ją tutaj? Jeśli pani nie chce jej zatrzymać, to może spróbuje pani znaleźć dla niej dobry dom. Oddanie jej do schroniska, to ostateczność, proszę mi wierzyć!

Wróciły do gabinetu. Na jej widok puchata znajda, cała w lokach jak po trwałej ondulacji, omal nie wyskoczyła ze skóry. Gdyby mogła, wskoczyłaby jej z piskiem na ręce.

- Pies jest w niezłej kondycji, choć trochę zabiedzony. Długo musiała się błąkać. Ktoś ją zapewne wyrzucił. Ludzie są okropni. W każdym razie nikt takiego pieska u nas nie szukał. Może są ogłoszenia w mieście, ale wątpię. W każdym razie suka jest wysterylizowana i ma około 6 lat – mówił weterynarz. – Niech pani przemyśli jeszcze swoją decyzję, proszę tylko spojrzeć – jest taka śliczna i najwyraźniej bardzo panią pokochała, a nikt nie będzie pani kochał tak bezwarunkowo jak pies, któremu okazała pani serce.

- Patrzyła na jej ufną mordkę, a wewnątrz targały nią sprzeczne uczucia. Fakt, po kąpieli, suczka – choć kundelek – przykuwała uwagę swoją urodą. Stalowoszare loki z ciemniejszymi pasemkami układały się w pukle, jakby dopiero co wyszły od psiego fryzjera, na duże brązowe oczy spadała filuternie grzywka w nieco jaśniejszym odcieniu, a uszka, też pokryte loczkami, wyglądały jak kucyki, brakowało tylko kokardek. Łapki i ciągle merdający ogonek też miały nieco jaśniejszy odcień niż sierść na grzbiecie, a brzuszek był prawie całkiem biały. Po prostu psie cudo! Te brązowe ślepia patrzyły teraz na nią bardzo uważnie, a ogon zamarł. Mądrala, wie co się święci, czuje to tym swoim psim zmysłem, że właśnie ważą się jej losy.

- No dobra, spróbujemy, choć znajdo! Ale pamiętaj, jak tylko będzie coś nie tak, to wracasz tutaj!
Wyjęła z portfela wszystko co w nim miała, coś około 300zł – Proszę, to wszystko, co mam przy sobie, niech będzie na te szczepienia, czy na inne potrzeby. Dziękuję, do widzenia.

Wróciły do domu. – Zwariowałam – myślała – odbiło mi! I po co mi ten pies? Zaparzyła kawę i usiadła w fotelu. Znajda położyła się tuż przy jej stopach, wyciągnęła łapki przed siebie i patrzyła na swoją panią. Udało się. Wiedziała o tym od pierwszej chwili, gdy kładła się pod jej drzwiami. Czuła pozytywną energię wydobywająca się z tego mieszkania i nie zawiodła się. Ma dom.

Następnego dnia pies został obejrzany jeszcze raz przez weterynarza, odrobaczony i zaszczepiony. Dłuższy czas zastanawiała się nad imieniem, ale trzeba było się w końcu zdecydować, by je wpisać do psiej książeczki zdrowia. Przez okno zobaczyła samochód dostawczy z wymalowaną na pace reklamą piwa.

- Warka, niech będzie Warka.

Weterynarz roześmiał się – Nieźle! Ładnie brzmi. Proszę się do niej teraz tak zwracać jak najczęściej, żeby się przyzwyczaiła. Wygląda na mądrą sunię, wkrótce zacznie reagować na swoje imię.

Pojawienie się w domu psa postawiło jej życie na głowie. Ale wkrótce była zadowolona ze wspólnych spacerów. Zawsze to jakaś mobilizacja, żeby nie siedzieć w czterech ścianach przed telewizorem i sączyć w samotności wino. Wcześniej stało się to już nieomal rytuałem prowadzącym niechybnie do alkoholizmu. Teraz potrafiła się bez tego obejść i była z siebie dumna.

Warka z radością biegała za piłką, a ona miała czas poobserwować ludzi, przyrodę i dotlenić się należycie. Początkowo był problem, gdy wychodziła do pracy, a pies zostawał sam i wył, jednak pozostawianie włączonego radia rozwiązało problem.

*
- Obserwuję panią już od pewnego czasu, jak bawi się pani ze swoim pieskiem. Ładna z was para –usłyszała za sobą męski głos, gdy odbierała Warce piłkę, by znowu rzucić ją przed siebie. Wyprostowała się, poprawiła płaszcz i spojrzała do tyłu jednocześnie się odwracając. Warka merdała do nieznajomego ogonem i obwąchiwała jego nogawkę. Mężczyzna, na oko lat około 50, uśmiechał się promiennie.

- Też miałem psa, w zeszłym roku niestety mnie opuścił po14 latach, ma teraz swoje miejsce na mojej działce pod jabłonką. Już nie brałem następnego, za bardzo byłem związany emocjonalnie z moim Kajtkiem – kundlem przybłędą – ale wiernym jak nikt inny.

- Warka też się do mnie przybłąkała kilka miesięcy temu, zjednała mnie swoim uporem wracając codziennie na moją wycieraczkę. Przygarnęłam – odpowiedziała rozkładając ręce i odpowiadając nieznajomemu uśmiechem.

- Wie pani, pies zawsze wyczuje, gdzie są dobrzy ludzie. Miała szczęście, że trafiła akurat na panią. Ja chyba też mam szczęście, że na panią trafiłem. Czy pozwoli pani, że zaproszę ją na kawę? Nie widzę obrączki na pani pięknych dłoniach, ja od wielu lat samotny, może czas to zmienić?

Zamurowało ją. Tak bezceremonialnie ją podrywa! Już chciała się obruszyć, powiedzieć coś bezsensownego w stylu „nie zawieram znajomości na ulicy”, albo bez słowa odwrócić się i odejść, gdy nagle on kucnął chcąc pogłaskać Warkę, a ona wskoczyła mu na ręce i polizała po twarzy.

- Widzi pani, pies wyczuwa dobre fluidy. Wiem, myśli pani – tani podrywacz, jeden z wielu, co to szukają pierwszej naiwnej – nie! Mieszkam w sąsiednim bloku i już dawno zwróciłem na panią uwagę. Od dawna pani mi się podoba, tylko wrodzona nieśmiałość nie pozwalała mi na pierwszy krok. Dopiero jak się pani zaczęła pojawiać tu z pieskiem na spacerach, uznałem, że wreszcie nadszedł ten moment, że nie mogę już dłużej czekać, że czas płynie coraz szybciej i działa na naszą niekorzyść. Proszę dać mi szansę.

- Jutro, może być jutro? – zapytała nieśmiało – Jutro o 18:00 przyjdę w to samo miejsce, bez psa, i pójdziemy na tę kawę.

- Świetnie, a zatem do jutra. Będę punktualnie. Czy odprowadzić panią?

- Nie, nie trzeba, dziękuję – przypięła Warkę na smycz i odeszła spłoszona.

Spodobał się jej. Może trochę za niski jak na jej gust, ale poza tym wszystko w jak najlepszym porządku. Miła fizjonomia, wyczyszczone buty, zadbane zęby i dłonie. Buty, zęby i dłonie – to trzy rzeczy, na które najbardziej zwracała uwagę u mężczyzn. No i ten aksamitny, niski tembr głosu, który jeszcze dźwięczał jej w uszach. Jak to możliwe, że mieszkał tuż obok, a ona go nigdy nie zauważyła? Ciekawe – wdowiec, kawaler, rozwiedziony? Mówił, że od wielu lat samotny, choć kto ich tam wie, zawsze tak gadają, a potem okazuje się, że żonaci. Tylko „od wielu lat nie sypiają z tymi swoimi żonami, że one ich nie rozumieją, że żyją obok siebie, a nie ze sobą, że miesiącami ze sobą nie rozmawiają” i takie tam trele morele. Tylko potem, jak przychodzi co do czego, to nie chcą odejść od tych swoich „złych” żon, bo wcale nie okazują się być takie złe, a oni nie tacy znowu samotni.

- No zobaczymy, wybrać się z mężczyzną na kawę, to chyba nie grzech? – pomyślała i roześmiała się w duchu – nawet się sobie nie przedstawiliśmy, on był chyba równie zażenowany jak ja.

- A ty, mała znajdo, jesteś tego przyczyną! Może wreszcie moje życie się odmieni? No, „patrzaj”! – przekomarzała się z Warką ciągnąc ją za uszy! Jeśli tym razem wpuszczasz mnie w maliny, to wylądujesz w schronisku! Oby twój psi węch tym razem cię nie mylił!
Wykąpała się i wskoczyła do świeżej pościeli. Szybko usnęła. Miała piękne sny. Może się spełnią?


**************************************


Niech Cię piekło pochłonie!


18 października 2011

Ciemność. Dlaczego tu tak ciemno? Cisza. Dlaczego tu tak cicho? Śpię? Nie śpię? Co jest?
Odpływam w niebyt.

Znowu chwila powrotu do świadomości. Dlaczego tak cicho?
Dlaczego tak ciemno? No przecież! Trzeba otworzyć oczy! Co jest??? Otwórzcie się!
Powieki ciężkie jak z ołowiu. Na trzy! Otworzę je na trzy… Raz, dwa, trzy! Nic. Nadal ciemno. Ponownie tracę kontakt ze światem.

Coś słyszę… czyjeś głosy docierają do mnie jak zza ściany… To musi potrwać, musimy czekać, proszę być dobrej myśli…Odpływam. Ale tym razem to nie jest niebyt, nie ciemność, to jakiś inny stan świadomości. Przed oczami przesuwają się jasne, kolorowe plamy i dobiega mnie delikatna muzyka, anielska, nieziemska, wchłania mnie, przenika, jest mi dobrze, tak dobrze jak nigdy, robi mi się ciepło, zaraz pofrunę i nie wrócę, nie chcę wracać…

Nagły ból! Potężny kopniak wstrząsa mną raz, drugi, trzeci! Jestem w piekle? Parzy mnie całe ciało. Na chwilę je odzyskuję. Mamy go, jest! Znowu ciemność.
Nie wiem, jak długo to trwało, czas przestał istnieć.

Znowu chwilowy powrót do świadomości. Gdzie jestem, co się dzieje? Dlaczego nie mogę otworzyć oczu? Ktoś płacze? Wydaje mi się, że słyszę ciche pochlipywanie. Ktoś tu jest. Znajomy zapach. Tak, znam te perfumy, sam je przecież kupowałem! Mamo, to ty? No dlaczego nie mogę otworzyć oczu? Raz, dwa, trzy! Nic. Jeszcze raz, sprężam się, mobilizuję wszystkie swoje siły. Raz, dwa, trzy! Nic.

Panie doktorze! Panie doktorze! Drgnęła mu powieka! Budzi się! Panie doktorze! Synku, to ja, mama, synku, słyszysz mnie? Daj jakiś znak, synku!

Panie doktorze? To gdzie ja jestem? Mama? Mama! Kocham cię, mamo! Odpływam.

Nie jest dobrze. Próbuję poruszyć ręką. Nie reaguje. To może chociaż palcem… nic… gdzie są moje nogi? Nie czuję nóg! Są, czy nie ma? Zaczynam się bać! Chcę krzyczeć, ogarnia mnie panika. Ratujcie mnie! Nie mam ciała! Ktoś mi zabrał moje ciało! Mamo, gdzie jesteś?! Ty zawsze potrafiłaś pomóc! Zrób coś! Przerażenie rozsadza mi głowę, wybucham!

I znowu ciemność.

Pomału wraca świadomość. Wyczuwam jakieś zamieszanie –  kroki, szepty, docierają do mnie strzępy rozmowy – nie umiem tego poskładać w całość. Nie wiem, o co chodzi. Zresztą, co mnie to może obchodzić? W gruncie rzeczy jest mi dobrze, nic mnie nie boli, nic nie muszę, tylko dlaczego tak ciemno?

 Odpływam, ale za chwilę wracam. To, co słyszę, zaczyna do mnie docierać. Mówią o mnie? Niemożliwe? Jak to? Niczego nie pojmuję! Złamany kręgosłup? Paraliż? Śpiączka? Jaka śpiączka?! Przecież wszystko słyszę, rozumiem! Jestem tu! Hej! Niech ktoś do mnie podejdzie, niech mi wytłumaczy! Słyszycie? Mówię do was! Raz, dwa, trzy! Otwórzcie się oczy! Gdybyż to było takie proste! Sezamie otwórz się! I już!

Ogarnia mnie wesołość. Sezamie! Otwórz się! Sezamie! Otwórz się! Hahahahaha!
Ale numer! Mówię do nich, a oni udają, że mnie nie słyszą! Zabawa w głuchy telefon?! Ali Baba i czterdziestu rozbójników, hahahahahaha! Gdzie ja właściwie jestem? Kim jestem? Alim Babą? Dobre! Otwieram oczy. Nagle! Tak sobie ot, bez wysiłku! Otworzyły się i już!
Panie doktorze! Otworzył oczy! Synku, poznajesz mnie? To ja, mama!
Poznaję, widzę jej zatroskaną twarz tuż nad sobą. I jeszcze jakieś obce twarze.

Stopklatka.

Wszyscy na mnie patrzą. Patrzą. Patrzą. I nic. Nie mogę ruszyć nawet palcem. Chcę objąć matkę. Nie mogę. Chcę krzyczeć. Nie mogę. Nie mam siły wydusić z siebie choćby westchnienia. Całkowita niemoc. Wściekam się. Chcę walić głową o ścianę, rzucać przedmiotami, dać upust swoim emocjom! Nic. Moje ciało mnie nie słucha. Leżę jak kłoda, jak kłoda… nade mną jakieś rurki. Wpadam w panikę. Zaczyna do mnie docierać sens słowa paraliż. Czuję, jak zlewa mnie zimny pot. To czuję, ale nic więcej.

Dlaczego? Dlaczego ja? To przecież niemożliwe! Jestem przecież dobrze zapowiadającym się sportowcem, niezłym studentem o szerokich horyzontach, całe życie jeszcze przede mną! Kariera, podróże, pieniądze! O czym oni mówią?
I nagle myśl jak strzała przeszywająca mózg na wskroś – co z Ewą? Mój Boże, co z Ewą?

Zapadam się w ciemność jak w głęboką studnię. Przez moment czuję jak spadam, a potem już nic.

Znowu głosy jak zza ściany. Chyba słyszę głos ojca. Teraz znowu mama. Szepcze. Wczoraj obudził się na chwilę, jest szansa, będzie dobrze, musi być dobrze… Jakie dobrze?! Głos ojca jest poirytowany. Przecież już całe życie będzie warzywem! Cicho! On słyszy! Rozumie! Co ty bredzisz?! Co on rozumie?! Jest w śpiączce! Po co ja mu dałem ten samochód?! Nieodpowiedzialnym gnojkom nie można dawać samochodu! A Ewa?! Kto jej wróci życie?! Niech go piekło pochłonie! Błagam cię, ciszej! Mów ciszej, on słyszy! Więc niech słyszy! Najwyższa pora żeby wiedział, co nawyrabiał! Słyszysz, gnojku?! Zabiłeś Ewę! Przestań, przestań! Dość już! Niech pan opuści salę, pacjent musi mieć spokój. Proszę wyjść, siostra poda panu środki uspokajające. Pani może zostać, chociaż lepiej byłoby, aby pani też odpoczęła. Wiem, to trudne dla was obojga, to są emocje.

Dziękuje panie doktorze, zostanę jeszcze chwilę.
Kafar wali mnie między oczy jak w betonowy słup. Rozdzierający krzyk wypełnia mi czaszkę. „Zabiłeś Ewę!”

Nie wiem jak długo byłem nieprzytomny. Nie mam ciała, ale ból rozdziera duszę. Jest nie do wytrzymania.

Jadę, Ewa śmieje się perliście, jej cudowne, niebieskie oczy patrzą we mnie jak w obraz. Kocham ją. Jest piękna i taka delikatna. To był cudowny wieczór. Szosa jest pusta, można docisnąć gaz, poczuć pęd powietrza przez uchyloną szybę. Jestem szczęśliwy. Czuję się panem świata! Oślepia mnie nagły błysk. Trzask. To moment.
Nie wiem ile minęło dni. Dni? A może tygodni, może miesięcy? Przypływy i odpływy, bunt, wściekłość, rezygnacja, złość, niemoc…
Nie mam ciała. Jestem bytem równoległym. Życie biegnie obok mnie, równolegle, nieosiągalnie dla mnie, choć przecież też żyję. Ha! Bytem równoległym, bo ułożonym horyzontalnie, równolegle do podłogi, na której już nigdy nie przyjdzie mi stanąć! Jestem bytem świadomym, choć nikt nie jest świadomy mojej świadomości. To straszne!

*
- Chichot losu! – powiesz
– Nie!To szyderczy śmiech!
- Za co? No za co?
- Nie wiesz? – zapytasz.
- Wiem.
*

Zabiłem Ewę. Nie chcę żyć. Nie chcę żyć!!! Krzyczę. Mój krzyk rozdziera mi serce i wwierca się w mózg. Ale nikt mnie nie słyszy! Gdybym mógł, powyrywałbym te wszystkie rurki i zakończył swój nędzny żywot. Żywot warzywa świadomego nieszczęść, których stałem się przyczyną. Ale nie mogę. Będę wegetował z tą świadomością i przeklinał każdy kolejny dzień. A co z matką? Jakie teraz będzie jej życie? Kocha mnie, to wiem, ale jak długo to wytrzyma? Kiedy mnie przeklnie udręczona opieką nad ludzkim warzywem, pozbawiona własnego życia, niosąca ten swój krzyż? Ojciec? Nienawidzi mnie, nienawidzi siebie, jest cały jednym wielkim wyrzutem sumienia. Zostanie z matką? Zostawi ją? Zostawi mnie, nas? Zrozumiałbym, nie każdy jest bohaterem, nie każdego stać na heroizm.
Rodzice Ewy? Już mnie dawno przeklęli!
Jestem przeklęty!
Teraz już wiem. Jestem w piekle. Piekło za życia. Należy mi się! Przecież zabiłem Ewę!
Będę się modlił o skrócony wymiar kary. Będę się modlił o śmierć.


*****************************



Niespodzianka


17 listopada 2011


Zbigniew czuł się zmęczony. Całe życie się nie oszczędzał. Wcześnie został ojcem i mężem, a że z natury był człowiekiem odpowiedzialnym i konsekwentnym, przeniósł się na studia zaoczne i podjął pracę w wieku 21 lat.

Nie było łatwo. Urodziła się córeczka, chorowała, często płakała. Uczył się gdy spała, a jeśli nie spała, nosił ją na ręku, w drugiej ręce trzymał książkę. Douczał się w drodze do pracy, w autobusach, w tramwajach.

Kasia była dzieckiem miłości. Po uszy zadurzył się w Majce, chwila zapomnienia, no i potoczyło się już samo. Majka zorientowała się, że jest w ciąży, ale nie chciała wychodzić za mąż. Była studentką, liczyła na pomoc rodziców i Zbigniewa, więc nie chciała się wiązać. Uważała, że mają jeszcze czas, że najpierw trzeba się jednak lepiej poznać, że w zasadzie ślub niczego nie załatwia. Jej zdaniem wystarczyłoby, żeby Zbigniew uznał ojcostwo i pomagał im finansowo.
On uważał inaczej. Powtarzał, że dziecko musi mieć pełną rodzinę, czuł się odpowiedzialny za Maję i to ich maleństwo, które nosiła pod sercem. Długo przekonywał dziewczynę, w końcu się zgodziła, ale bez entuzjazmu. Teraz, gdy tak siedzi zmęczony i się nad tym zastanawia, dochodzi do wniosku, że chyba go nie kochała. Był zaślepiony miłością, wtedy tego nie widział. Teraz, gdy zaczęło się na serio psuć, doszedł do wniosku, że może i lepiej byłoby ustąpić wtedy Mai i nie brać ślubu.
Ale on ją tak bardzo kochał, zresztą kocha ją nadal, ale jest zmęczony i tą miłością, i życiem w ogóle. On dawał z siebie wszystko. Maja tylko brała. On dorabiał się, zbudował swoje imperium, firma świetnie prosperowała, wybudował dom, oboje jeździli dobrymi samochodami. Ona realizowała się w prestiżowej, ale słabo płatnej pracy na uczelni, więc to jego zadaniem było zadbać, żeby w domu niczego nie brakowało. Całą swoją miłość przelał na Kasię. Była jego oczkiem w głowie. To on od wczesnego dzieciństwa kąpał córeczkę, przewijał, woził do przedszkola, odbierał z przedszkola, zabierał ją do kina, na spacery, na koncerty. To on chodził na wywiadówki do szkoły. Maja nie zrezygnowała ze studiów, pozostała na dziennych, a on stawał na głowie, żeby poradzić sobie z pracą, z nauką i z dzieckiem. No i poradził sobie całkiem nieźle, ale teraz, gdy dobiegał pięćdziesiątki momentami czuł się wrakiem. Kasia była już dorosła, ale wzorem matki robiła karierę i nie myślała jeszcze o zakładaniu rodziny. Zbigniew martwił się, że córka dobiega trzydziestki, a on nie ma jeszcze wnuków.

Martwiło go również, że ostatnio z żoną nie może znaleźć wspólnego języka. Nigdy nie było dobrze w ich małżeństwie, widział ten brak równowagi w emocjach, w oddaniu, we wzajemnych oczekiwaniach, ale dopóki nie było większych zgrzytów jakoś sobie z tym radził. Teraz Maja była jakby całkiem nieobecna, mało się odzywała bywało, że wcale. Całymi dniami, tygodniami… Albo wszczynała dzikie awantury nie wiadomo o co. Przestała z nim sypiać już dawno. On się nie dopraszał, był przemęczony, nie miał ochoty na seks. Może gdyby dane mu było położyć się obok żony i poczuć ciepło jej ciała, to przyszłoby pożądanie, ale został odseparowany od łoża. Już od kilku lat każde z nich miało oddzielną sypialnię.

Analizował teraz swoje życie i zastanawiał się, co zrobił nie tak. Na zewnątrz wyglądali na wzorowe małżeństwo, razem na imprezach, w operze, na wczasach, na wycieczkach po całym świecie. Ale to były tylko pozory, w ich związku nie było ciepła ani zażyłości. Co dziwne, miał świadomość, że Maja go chorobliwie kontroluje. Gdy wracał z delegacji robiła mu „rentgena” w papierach, w telefonie, przeszukiwała samochód. Bała się, że ją zdradza? Nie kochała go, ale nie zniosłaby konkurencji? Po co przy nim była tyle lat? Dla ludzi? Dla pozorów? Dla majątku? Jednak taki układ musiał jej odpowiadać – on zgadzał się pokornie na wszystko, wykonywał jej dyspozycje, woził po świecie, zapewniał komfort materialny, a jednocześnie nie pytał o nic. W zasadzie mogła robić, co chciała. Nie zdziwiłby się, gdyby okazało się, że go zdradza. Jak by to przyjął, nie wie, ale nie zdziwiłby się na pewno. Mogłoby mu być przykro, może nawet by się wściekł, ale nie byłoby to dla niego niespodzianką. Podświadomie może nawet to przeczuwał, ale dopóki tego nie wiedział na pewno, wolał o tym nie myśleć.

Nauczył się odsuwać od siebie złe myśli, podejrzenia, skupiał się na pracy i na córce. Wyposażył ją godziwie, kupił mieszkanie i to właśnie z nią spędzał najlepsze swoje chwile. Kasia, gdy zaglądała do rodziców znajdowała właśnie w Zbigniewie wdzięcznego słuchacza. Matka i dla niej była jakaś obca, oficjalna, problemy córki nie bardzo ją obchodziły. Ojciec zawsze zainteresowany służył radą, pomagał kiedy trzeba. Kasia bardzo go kochała i wiedziała, że zawsze może na nim polegać.

Życie płynęło byle jak, ale spokojnie i Zbigniew nie przeczuwał już większych niespodzianek. A jednak…
Pewnego dnia Maja przyszła z pracy wkurzona i od progu szukała zaczepki. Akurat tego dnia była u nich Kasia i rozmawiała z ojcem. Śmiali się i żartowali. Zbigniew próbował załagodzić sytuację, uspokoić żonę, zaprosił by usiadła z nimi.
- Uspokój się, wiem, może miałaś ciężki dzień, zrobię ci kawę, Kasia przyniosła ciasto.
- Sama sobie zrobię – burknęła.

Poszedł za nią do kuchni.
- Proszę, nie psuj tego, nasza córka ma dla nas miłą nowinę, wychodzi za mąż za tego swojego Rafała, musimy wszyscy razem o tym porozmawiać, chcą przyjść do nas oboje z oficjalną informacją. Nie cieszysz się? Nasza córka wreszcie zakłada rodzinę!

I wtedy dostał nożem prosto w serce, a może coś rąbnęło go w głowę z siłą upadającego samolotu. Maja z wykrzywioną twarzą wycedziła dwa krótkie zdania:
- Co się tak cieszysz, ofermo?! Kasia nie jest twoją córką!

Mało nie upadł. Jak to nie jest jego córką? A czyją? On zawsze taki spokojny i opanowany schwycił Maję za ramiona i ze łzami w oczach wpatrywał się w jej twarz.
- Wyjaśnij mi to, kobieto! Dlaczego mnie dręczysz? Całe życie się nade mną pastwisz! Postanowiłaś mnie dobić odbierając mi jedyną radość jaką mam?

- Nie kocham cię, nigdy cię nie kochałam, gdy zorientowałam się, że jestem w ciąży z Wojtkiem, a on się na mnie wypiął, wlazłam ci do łóżka i przyjąłeś mnie z dobrodziejstwem inwentarza! Wiedziałam, że pójdzie gładko, bo widziałam zawsze ten zachwyt w twoich maślanych oczach, gdy na mnie patrzyłeś! Całe życie kocham Wojtka, tylko za nim tęsknię, tylko o nim marzę! Tobą się brzydzę!

W progu kuchni stała Kasia. Uśmiech zamarł na jej twarzy. Patrzyła z wyrzutem na matkę. Po chwili łzy pociekły jej po policzkach. Cisza jaka zapanowała, boleśnie raniła uszy.
Odezwała się pierwsza.
- Tatku, nie wiem czy to, co powiem, coś zmieni, ale dla mnie jesteś jedynym ojcem jakiego znam i jakiego kocham. Nie chcę cię stracić.

Zbigniew chwiejnym krokiem półprzytomny z wrażenia podszedł do Kasi.
- Kocham cię córeczko, i zawsze będę cię kochał. Jesteś moim jedynym szczęściem na tej Ziemi.

Nie odezwał się do żony nigdy więcej, choć nadal mieszkają pod jednym dachem. Na wycieczki jeździ sam, albo jadą w trójkę: on, Kasia i jej mąż Rafał, a niedługo będzie ich czworo, bo Kasia jest w ciąży.


*****************************


Dlaczego?


12 stycznia 2012


Gdy usłyszała jego głos w słuchawce była w szoku. Tyle lat… Zadzwonił do niej do pracy z życzeniami imieninowymi, a że Grażyny – solenizantki były trzy, to w pokoju było głośno. Na stołach stały ciasta, kawa, herbata. Za drzwiami było jeszcze głośniej – jak to w podstawówce na przerwie. Słyszała co trzecie słowo. Podała numer komórki, poprosiła by zadzwonił po 14:00, gdy będzie już w domu.

Z pracy biegła jak na skrzydłach. Myśli kłębiły się jej w głowie. Jak ją znalazł? Czego chce? W liceum byli zakochaną parą, potem na studia każde z nich poszło do innego miasta, spotykali się wprawdzie czasem, gdy zjeżdżali na święta do rodzinnego M., raz nawet odwiedził ją w Warszawie… Ale ich drogi się rozeszły. Ona wyszła za mąż, on się wkrótce potem ożenił. Tak jakoś wyszło. Potem po 13 latach ona się rozwiodła i skupiła się na wychowywaniu dwójki dzieci. On dawno opuścił rodzinne miasto i zamieszkał z rodziną 500 km stąd. Kontakt urwał się dawno, a teraz on nagle dzwoni.

Gdy tylko weszła do domu, zabrzęczała komórka. Cześć, witaj, wieki całe! Jak się masz, jeszcze raz przyjmij życzenia. Dziękuję. Jak mnie znalazłeś? Co u ciebie? Czuła, że pieką ją policzki. Słyszała, że i on był zmieszany, głos mu drżał. Opowiedział, że znalezienie jej nie było łatwe. Nie miała konta na Naszej Klasie ani na Facebooku. Kiedyś gdzieś obiło mu się o uszy, że po latach wróciła do M. i pracuje gdzieś w szkole. W jakiej, nie wiedział. W M. było kilka podstawówek i kilka szkół średnich nie licząc zawodówek, a on nie znał jej aktualnego nazwiska. Odnalazł ją drogą dedukcji, a szukał z wielką determinacją. Był przekonany, że uczy matematyki, bo z tego przedmiotu zawsze była dobra, wygrywała konkursy, ale w całym mieście na stronach internetowych szkół odnalazł tylko 4 Grażyny matematyczki i żadna z nich nie była nią. Potem słusznie wytypował, że pewnie uczy języka angielskiego, bo w tym też była niezła. Wykluczył nauczanie zintegrowane, biologię, historię, geografię, wf. Obdzwonił wszystkie Grażyny – anglistki uczące w M. i wreszcie trafił. Gdy usłyszał w słuchawce jej głos nogi się pod nim ugięły. Jest! Nareszcie!

Zaproponował spotkanie. Będzie w M. w przyszłym tygodniu. Zgodziła się. Z ciekawości. Wyobrażała sobie jak on teraz wygląda. Trochę się bała. Minęło tyle czasu. Ona też nie jest już tą osiemnastolatką, jaką zapamiętał. Mieli po czterdzieści parę lat, za sobą bagaż doświadczeń. Jak będzie wyglądało to spotkanie?

Targały nią emocje. Po co jej szukał? Po co zadał sobie tyle trudu? Może i jemu w życiu nie wyszło, postanowił więc odnaleźć miłość z dawnych lat? Czekając na spotkanie schudła chyba ze 3 kilo. Nie mogła jeść, nie mogła spać. Przez 10 lat była sama, skupiła się na dzieciach i pracy. Mężczyzn unikała i myślała, że już do końca życia tak będzie. Nie potrafiła nikomu zaufać po tym, jak potraktował ją mąż. Musiała sobie dawać radę sama, bez alimentów, bez żadnej pomocy ze strony byłego męża ani jego rodziny. Poradziła sobie. Otoczyła się skorupą, pancerzem i parła do przodu. Musiała, choć lekko nie było. Ponieważ się starała, brała zastępstwa, nadgodziny, to dochód zawsze przekraczał te parę złotych i nie należała się jej żadna pomoc. Nawet zasiłek rodzinny. Często powtarzała z żalem, że gdyby leżała pijana w rowie, to wszyscy dookoła by jej pomagali – dzieci by miały bezpłatne obiady w szkole, opieka społeczna dopłacałaby do czynszu, kupowała dzieciom podręczniki. Otrzymywałaby bez problemu zaliczkę alimentacyjną, a przy okazji ścigaliby dłużnika – ojca jej dzieci. Ponieważ jednak wypruwała sobie żyły, nic się jej nie należało.

Nie wierzyła, że jeszcze w życiu spotka ją coś dobrego. Kolegów z pracy i z towarzystwa lubiła, ale tylko do pewnego momentu – dopóki któryś nie chciał od niej czegoś w kwestii damsko-męskiej. Na wszelkie umizgi reagowała chłodem i nabierała dystansu. Uważała, że jest okaleczona emocjonalnie, że nie dla niej miłość, nie dla niej seks. Dmuchała na zimne.

Telefon od niego zrobił wyrwę w skorupie. Zasiane ziarno padło na podatny grunt i zaczęło kiełkować. Na razie w jej myślach.

Spotkanie w umówionym miejscu. Nareszcie. Podjechał limuzyną, jaką nikt w M. nie jeździł. Podeszła onieśmielona. Wyszedł, przywitał się, ręka mu drżała. Elegancki garnitur, urzekający zapach męskiej wody toaletowej, tylko krawat Grażynie się nie podobał. Reszta była bez zarzutu. Tu proszę, trochę spóźniony prezent imieninowy – wyciągnął do niej rękę z torebeczką. Nie chciała przyjąć. Była zażenowana. W środku były drogie perfumy. Nigdy nie otrzymywała takich prezentów. Przyjęła z wielkimi oporami, prosząc, by nigdy więcej…, że to ją krępuje. Zaprosił ją do restauracji, gdzie przy obiedzie i lampce wykwintnego wina rozmawiali o wszystkim. Ona opowiedziała mu pokrótce swoje życie, on oszczędny w słowach – swoje. Miał żonę, syna, wielką firmę, pieniądze i prestiż, tylko nie miał ciepła, miłości i zrozumienia.

Uwierzyła. W końcu różnie w życiu bywa.

Pojechał, ale od tego dnia zasypywał ją SMS-ami, mailami, nawet po kilka razy dziennie. Ona coraz bardziej się przed nim otwierała, zrzuciła pancerz. Znowu zaczęła coś czuć. Jeszcze nie bardzo wiedziała co to jest za uczucie, ale najwyraźniej coś w niej rosło.

Przy następnym spotkaniu zapytała, czy żona o tym wie, że się spotkali po latach. Nie wiedziała. Przy kolejnych zauważyła, że zależy mu też na tym, by o ich spotkaniach nie dowiedzieli się wspólni znajomi. Bo na razie za wcześnie, po co prowokować plotki, jakoś to będzie, jakoś się poukłada. I tak, jak nagle rozbłysło dla Grażyny światełko w tunelu, tak równie nagle zapaliła się jej teraz czerwona ostrzegawcza lampka. Ale on nieśmiało tłumaczył, że na razie tak musi być. Opowiadał, jak to mu się z żoną w ogóle nie układa, jak został lata temu odseparowany od łoża, jak żyją każde sobie, jak w zasadzie ich nic nie łączy. Mieli nawet rozdzielność majątkową.

Otumanił ją. Grażyna tyle lat sama, bez mężczyzny, podświadomie spragniona uczuć mimo zewnętrznego chłodu, zakochała się. Nie wierzyła, że miłość może wybuchnąć z taką siłą i to w tym wieku. Siła jej uczuć wystraszyła ją. Nie, nie skrzywdzi mnie, to niemożliwe! Zawsze taki prawy! Każdy mógłby ją skrzywdzić, ale nie on! Znała go przecież, kiedyś kochała miłością niedojrzałą, ale przecież to była miłość! On ją też kochał, czy mógłby ją skrzywdzić, zawieść, sprowadzić na manowce? Ich licealne uczucie było takie niewinne! Chodzili na długie spacery trzymając się za ręce, obserwowali gwiazdy na letnim niebie. Grażyna nie pamiętała, czy w ogóle kiedyś się pocałowali, może raz i to było raczej tylko muśnięcie warg, nie pocałunek. Oboje byli nieśmiali, a on w szczególności – chodząca niewinność i nieśmiałość.

Teraz uwierzyła, że on też chce coś zmienić w swoim życiu, że to tylko kwestia czasu, że musi po prostu wcześniej poukładać swoje sprawy. Czas płynął. Żyła w ciągłej niepewności. Spotykali się w hotelu. Zawsze brał najdroższy apartament, choć ten jego rozmach ją krępował. Wolałaby skromniej, nie była przyzwyczajona do takich luksusów. Jednak gdy leżała w jego ramionach, wreszcie spełniona i szczęśliwa, wszystkie obawy gdzieś znikały. Trzeba było tylu lat, żeby wreszcie móc się kochać, czerpać radość z seksu jak nigdy wcześniej? Dlaczego pozwolili na to, by ich drogi się rozeszły? Dlaczego?

Ale teraz te drogi zeszły się z powrotem. Nie, on na pewno nie pozwoli na to, żeby i teraz im nie wyszło! Miłość wszystko przezwycięży, bo cierpliwa jest i we wszystkim pokłada nadzieję! Grażyna ostatecznie nabrała tej pewności, gdy kupił mieszkanie w M. Nie garsonierę do intymnych spotkań, bo wystarczyłaby do tego kawalerka. On kupił 5-pokojowe mieszkanie w ekskluzywnej dzielnicy. Po co by to robił, gdyby nie planował być z nią? Pewnego dnia wyznał jej, że ją kocha. Kocham cię, kocham! – szeptała do niego w miłosnym uniesieniu.  Myślała, że złapała Boga za nogi. Była najszczęśliwszą kobietą na Ziemi.

Czas płynął, mijały kolejne miesiące, ale nic się nie zmieniało. Spotykali się co kilka tygodni i wysysali czas co do sekundy. Ale on dalej był żonaty, ona nadal sama. On z rodziną spędzał święta, sylwestra – wzorowy mąż i ojciec, ona sama w takie dni wyła z bólu i miała chęć walić głową o ścianę. W końcu na sylwestra wybrała się w pojedynkę. Jakiś młodziak zuchwale ją podrywał. Żeby ukrócić jego zaloty powiedziała mu, że ma faceta. Roześmiał się. – A co to jest za facet – zapytał bezczelnie – który w taki dzień nie jest ze swoją kobietą?! I to z TAKĄ kobietą?! A trzeba przyznać, że Grażyna kwitła, odmłodniała, podobała się mężczyznom. Czerwona lampka znów rozbłysła i zapalała się coraz częściej.

W końcu przyparła go do muru. Albo, albo. Nie ma chęci być tą trzecią, bo to nie w jej stylu. Jeżeli rzeczywiście z żoną go nic nie łączy, a ją – Grażynę kocha, to niech się decyduje. Ona tak żyć nie potrafi – nic nie jest bardziej dręczące jak niepewność jutra, jak stan zawieszenia między sufitem a podłogą. Nie prosiła się o to. To on ją odnalazł, wszedł w jej życie, pierwszy wyznał jej miłość i z premedytacją poprowadził w ślepą uliczkę. Ona ma wyrzuty sumienia, że to wszystko dzieje się w ukryciu, że robi innej kobiecie to, czego nigdy nie chciałaby, by ktoś zrobił jej.
- Decyduj – powiedziała.

I wtedy stało się to, czego obawiała się najbardziej. On zaczął się wycofywać. Opowiadał jakieś brednie o tym, że Grażynie byłoby z nim dobrze, że sfinansuje jej i jej dzieciom podróże po całym świecie, żeby się jeszcze zastanowiła. On jednak nie może się rozwieść, bo to jest pewnego rodzaju układ, że w końcu ślubował, że nie opuści aż do śmierci, więc nie opuści, ma zasady.

Patrzyła na niego z pogardą. Uważał, że można ją kupić?! Miała chęć go spoliczkować. Więc tak to sobie wymyślił! Że będzie tu przyjeżdżał raz w miesiącu ładować sobie akumulatory, otrzymać porcję czułości, miłości i zrozumienia, a ona będzie się miotać sama i ginąć z tęsknoty do momentu, aż on znowu zapragnie wpaść na 2 dni?! Podczas gdy on, jak gdyby nigdy nic, będzie mieszkał nadal pod wspólnym dachem z żoną i z nią bywał na oficjalnych i nieoficjalnych przyjęciach, z nią spędzał święta i inne ważne dni w swoim życiu? Jezuuuu! Za kogo on mnie ma? Mało nie zemdlała. Taką rolę wyznaczył jej w swoim życiu? Tej trzeciej? Umierającej z tęsknoty i miłości? Ciągle samej i zawieszonej w próżni? Dlaczego on mi to zrobił? Dlaczego? I to właśnie on?! Ten, któremu po latach wreszcie potrafiła zaufać? Gdyby to był każdy inny, splunęłaby tylko, odeszła i nawet się nie obejrzała! Ale jego znała od tylu lat! Wierzyła mu jak nikomu innemu! I teraz znowu jej życie legło w gruzach?

- Wierność też przysięgałeś, ty człowieku „z zasadami”. Szkoda, że swoje zasady traktujesz wybiórczo – wyszeptała ostatkiem sił. Była bliska omdlenia, ale po chwili się pozbierała. – Jeśli prawdą jest to, co opowiadałeś, to ty i twoja żona dawno się nawzajem opuściliście. Można się rozstać, gdy ludzi już nic nie łączy, ale nie opuścić. Można czuwać wzajemnie nad tym, czy czegoś nie potrzeba, pomóc, pocieszyć, choć już żyjąc oddzielnie. Bo „rozstać się” wcale nie jest jednoznaczne z „opuścić”. Ja to tak rozumiem. No chyba, że cały czas kłamałeś i twoje życie nie wygląda tak, jak to mi przedstawiałeś. Bo jeśli się kogoś kocha, to chce się z nim być! Jesteś więc albo kłamcą, albo obłudnikiem. Ani jeden ani drugi mnie nie interesuje. Ale na moje oko, jesteś po prostu tchórzem, który nie zawahał się powiedzieć „A”, a już nie stać go było, by powiedzieć „B”! I wiedz, że z premedytacją skrzywdziłeś nas obie – mnie i swoją żonę! Od początku wiedziałeś, że od niej nie odejdziesz! Po co więc było to wszystko?! Dlaczego mi to zrobiłeś? Pozwoliłeś wierzyć i mieć nadzieję?!  Patrzyłeś, jak z dnia na dzień pogrążam się coraz bardziej i nie zrobiłeś nic, by wyprowadzić mnie z błędu! Czym ci zawiniłam? Po co były te wyznania, wielkie słowa? Czy je na tobie wymuszałam w jakikolwiek sposób? Milczysz? Nie masz mi nic do powiedzenia? No cóż, znowu nam nie wyszło. Trzeba się rozstać. Nie potrafię tak dłużej żyć. Jeśli nie przerwę tego teraz, to za chwilę już nie będę potrafiła, nie będę miała tyle siły. Ugrzęznę w ślepej uliczce, do której mnie zawiodłeś i nie znajdę wyjścia. Do końca życia stanę się zmanipulowaną, zakochaną marionetką, a ty będziesz pociągał za sznurki. Nie patrz tak na mnie! Co? Nie tego się spodziewałeś? Przemyśl to sobie. Nie zasłużyłam na coś takiego. I proszę, nie pisz, nie dzwoń, nie przyjeżdżaj, chcę jak najszybciej zapomnieć, poskładać się do kupy i jakoś dalej żyć, bo wiem, że będzie trudno.

Wyszła. Do domu wracała jak błędna. Świat się jej zawalił. Od pewnego czasu czuła, że balansuje na krawędzi, ale nie przypuszczała, że tak przeżyje rozstanie. Wszystko legło w gruzach. Serce rozsypało się na kawałki. Kolejne tygodnie żyła jak w transie. Przepłakane noce, podpuchnięte oczy, zbrzydła, schudła. W pracy snuła się jak mara. Koleżanki patrzyły z niepokojem. Grażyna, która w pewnym momencie pojaśniała i rozkwitła, teraz wyglądała jak trup. Dorosłe już dzieci Grażyny były przerażone. Bały się o nią.

Zasypiała z „nienawidzę cię” na ustach, dzień witała tymi samymi słowy. Tak miesiącami. Nie przypuszczała, że te jej klątwy mają swoją moc. Gdy się dowiedziała, że firma mu padła i rok był bez pracy, o czym postanowił ją osobiście zawiadomić „by uniknąć plotek z drugiej ręki”, tylko się mimowolnie uśmiechnęła. Nie spodziewała się takich wiadomości, nie zależało jej na żadnych wieściach od niego. Ale widać świństwa, które robimy innym nie pozostają bezkarne. Jakaś sprawiedliwość jest na tym świecie.

Czas ponoć leczy rany, ale gdy tylko zaczynały się zabliźniać, on rozdrapywał je kolejnym SMS-em lub mailem, mimo, że wielokrotnie prosiła go, by ją zostawił w spokoju. Na co liczył? Śmieszny i głupi. W końcu przestał, gdy napisała mu dosadnie, co o nim myśli. Teraz wysyła jej już tylko raz do roku SMS-a z życzeniami na imieniny. Ona to ignoruje. Raz nawet przypadkowo się spotkali w M. Oczywiście natychmiast poinformował ją, że od pewnego czasu jest tu zameldowany, w tym swoim mieszkaniu, i tu założył firmę. Przyjeżdża do M. raz na jakiś czas by dopilnować firmowych spraw, uregulować rachunki, odebrać korespondencję. Nie omieszkał jednak dodać, że na stałe nadal żyje te 500 km stąd. Jak się domyślała – oczywiście z tą „zimną żoną” pod jednym dachem. Przecież ma zasady!

Ale Grażynę to już nic nie obchodzi. Po kilku kolejnych latach samotności, bólu i rozterek, po histerycznych zmianach kolejnych kochanków, których rzucała bez pardonu, gdy tylko poczuła, że za bardzo do niej lgną, złapała wreszcie równowagę. Nie bez wątpliwości i niepewności związała się wreszcie z mężczyzną na dłużej. Nie wierzyła, że to będzie jeszcze możliwe, ale jednak…

Ujął ją spokojem, życzliwością, zrozumieniem, czułością. Nie padają wielkie słowa, bo po co? Zresztą Grażyna ma do nich uraz, nie wierzy w żadne „kocham”. Nie ma między nimi szalonej egzaltacji, ale jest szczerość, wzajemny szacunek i serdeczna przyjaźń. Lubią się i rozumieją. Nikt przed nikim niczego nie ukrywa, nikt nikim nie manipuluje. I choć zadra w sercu tkwi i czasami jeszcze dopadają wspomnienia, to Grażyna czuje się wreszcie spokojna i szczęśliwa. I oby tak już pozostało.


*********************************



Piękne życie
3 lutego 2012

Honorata miała piękne życie. Jak przysłowiowy pączek w maśle. Rodzice nie mieli lekko, dorabiali się przez wiele lat, ale ich córce nigdy niczego nie brakowało. Miała szczęśliwe dzieciństwo, była oczkiem w głowie całej rodziny. Była mądrą dziewczynką, chodziła do szkoły muzycznej na fortepian, uczyła się dobrze, działała w harcerstwie. W liceum poznała Jacka – chłopaka z bardzo dobrej starej prawniczej rodziny. Jeszcze kilku innych smaliło do niej cholewki, ale ona pokochała Jacka. Z wzajemnością. Miłość ją uskrzydlała. Na studiach kwitła, wypiękniała. Kochała coraz bardziej. Gdy już oboje skończyli naukę, pobrali się. Rodzice podarowali im piękny dom. Jacek założył firmę transportową. Prosperowała świetnie. Rozrastała się. Powstawały filie w innych miastach w całej Polsce. Wszyscy im zazdrościli, a rodzice byli z nich dumni.

Po upływie dwóch lat na świat przyszedł Mateusz i wtedy Jacek przekonał Honoratę, że powinna zrezygnować z pracy, bo potrzebna jest w domu. Nie przyszło mu to z trudem, bo Honorata niezbyt lubiła swoją pracę. Była magistrem biologii i pracowała w szkole, ale nie miała do tego serca. Dzieci ją denerwowały, przeszkadzał hałas, przytłaczała szkolna biurokracja, poza tym nie cierpiała dyrektorki. Postanowiła nie wracać do pracy. Po urlopie macierzyńskim wzięła 3 lata urlopu wychowawczego i zajęła się prowadzeniem domu oraz pomocą w prowadzeniu firmy. Potem, gdy firma się rozrosła, Jacek zatrudnił i sekretarkę, i kadrową, i księgową, więc nawet tu Honorata nie była już potrzebna. Mogła w pełni poświęcić swój czas rodzinie.

- Czemu nie pracujesz? – niejednokrotnie pytały ją koleżanki, ciotki i inni krewni – powinnaś pracować, w domu zgnuśniejesz, wypadniesz z zawodu, jak trzeba byłoby wrócić do pracy, to kto cię zatrudni bez stażu i doświadczenia?

- A po co mam pracować i zaniedbywać dziecko, męża, dom? – mamy wszystko, Jacek świetnie zarabia, ale zaganiany jest, to normalne, więc co, Mateusz ma być z niańką całe dnie?

Bo Honorata nie wróciła już do pracy w ogóle. Gdy skończył się jej urlop wychowawczy, złożyła wymówienie.

- Ja rozrywkowa kobieta jestem – śmiała się, prowadzę dom otwarty, przyjmuję gości, ciągle u nas ktoś jest – a to znajomi, a to kontrahenci, to znowu jacyś biznesmeni, wspólnicy, mam co robić!

Rzeczywiście miała co robić. Jacek informował ją nieraz w ostatniej chwili – dziś wieczorem będziemy mieli gości – i Honorata zawsze stanęła na wysokości zadania. Proponował jej wprawdzie zatrudnienie pomocy domowej, ale ona nie chciała, żeby ktoś obcy szwendał się jej po domu. Taka rola jej odpowiadała. Lubiła swoje życie i była szczęśliwa.

Elegancka, uśmiechnięta, życzliwa dla ludzi, zawsze miała dla każdego dobre słowo, potrafiła pomóc w potrzebie. Lubili ją wszyscy, ale też i po cichu zazdrościli – Ta, to ma życie!

Mateusz był już w gimnazjum, kiedy na świat przyszła Jowitka, a zaraz po niej Krzyś. Honorata znów spełniała się jako matka, ale miała coraz mniej czasu i sił na opiekę nad dwójką maluchów i dorastającym nastolatkiem. Zgodziła się na opiekunkę do dzieci. Zaprzyjaźniły się i spędzały razem coraz więcej czasu, jak koleżanki. Jacka coraz częściej nie było w domu. Otworzył kilka lat temu filię w stolicy, więc teraz przebywał głównie tam. Do domu wpadał w zasadzie tylko na weekendy i to nie na każdy. Zaraz po wszelkich świętach wyjeżdżał w pośpiechu. Praca go pochłaniała, ale Honorata wiedziała, że coś za coś. Dzięki tym jego staraniom dzieci miały wszystko, czego potrzebowały, ona żyła w luksusie. Teraz Jacek miał jakieś problemy z wynajęciem nowego lokalu pod biuro w innej dzielnicy, nieuczciwy pośrednik próbował go oszukać i jakoś tak się stało, że Jacek musiał dopinać sprawy jeszcze w wigilię Bożego Narodzenia. Uprzedził Honoratę, że będzie dopiero w pierwszy dzień Świąt. Przeżyła to bardzo. Usiedli do stołu sami – ona, dzieci, dziadkowie. Dzieciaki dzwoniły do ojca, ale nie mógł z nimi rozmawiać. – Pogadamy jak przyjadę, mam dla was od Mikołaja świetne prezenty! Cierpliwości – mówił.

Przyjechał uśmiechnięty, wyściskał dzieci i żonę, obsypał podarkami.

- Tęskniłam – powiedziała ze łzami w oczach.

- Ja też, kochanie, już dobrze, już rodzina w komplecie – przytulił ją i pocałował we włosy.

Mijał kolejny rok – kolejny rok życia w rozłące. Gdy więc zadzwonił, że przeprasza, ale tym razem znowu nie da rady spędzić Wigilii z rodziną, bo na koniec roku spiętrzyło się mnóstwo spraw, Honorata rozpłakała się jak dziecko.

Postanowiła zrobić mu niespodziankę. Spakowała koszyk wigilijny z własnoręcznie przygotowanymi potrawami, uściskała dzieci, zostawiła je pod opieką dziadków przepraszając i tłumacząc, że jedzie po tatę i wróci z nim jutro, że na pewno jest mu smutno tam samemu w tej Warszawie i mamusia jedzie, by zjeść z nim wigilijną kolację. Jutro już wszyscy będą razem.

- Mamo, zabierz nas ze sobą! – prosiły dzieciaki.

- Nie mogę, gdzie wy tam wszyscy będziecie spać? W biurze? Tato jest zajęty, ma klientów, kontrahentów, będziecie przeszkadzać.

Ubrała się odświętnie, sprawdziła adres filii w firmowych dokumentach, zapakowała bagażnik i pojechała.

Stała teraz przed drzwiami biura nieco zdziwiona, że mieści się ono w zwykłym bloku, wprawdzie na parterze, ale jednak. Podobno w stolicy tak się praktykuje, więc i zdziwienie nie trwało długo. Zdjęła czapkę, potrząsnęła głową, by gęste, lśniące loki spadły jej na ramiona i nacisnęła dzwonek. Było już późno, po 21:00, więc chyba już Jacek zakończył wszelkie sprawy i odpoczywa.

Otworzył jej chłopiec około lat 15. Myślała, że się pomyliła, ale z głębi mieszkania usłyszała głos Jacka – Kto przyszedł?

- Nie wiem, jakaś pani – odpowiedział chłopak.

Honorata przestąpiła próg i rozejrzała się. Nic nie przypominało jej tu biura. To było normalne mieszkanie, a Jacek, który wyszedł właśnie z pokoju wydawał się być tu wyraźnie zadomowiony. Oniemiał widząc w korytarzu Honoratę.

- Mogę wejść? – spytała nie rozumiejąc jeszcze o co tu w tym wszystkim chodzi.

- Proszę, skoro już tu jesteś, to może w końcu sobie wyjaśnimy to i owo.

Przy zastawionym stole siedziała kobieta, na oko parę lat starsza od Honoraty, obok niej usiadł chłopiec.

- Przywiozłam kolację, chciałam żebyśmy razem… – zająknęła się – żebyś nie siedział drugi rok z kolei tu sam… bez nas… – rozpłakała się, wpadła w histerię.

- Nie histeryzuj! Ślepa byłaś czy taka głupia? Nie widziałaś co się dzieje? Że między nami już od dawna nic się nie klei? Byłem przekonany, że wiesz i że to akceptujesz. Miałaś wszystko – dom, pieniądze i piękne życie! Byłem przekonany, że odpowiada ci taki układ!

- Jaki układ, co ty mówisz? Skąd miałam wiedzieć? Ja cię kocham! – szlochała.
Roześmiał się tylko.

- Więc to jest to twoje biuro w stolicy! To jest ta filia! – gratuluję! – Wynająłeś sobie garsonierę i żyjesz tu z kochanką, a mi mydlisz oczy, że filia i biuro! I żebym łatwiej uwierzyła, nawet nie kryłeś adresu! Aaaaa, rozumiem, adres był w dokumentach, bo wynająłeś ten lokal na firmę! No udało ci się, nie wzbudziło to moich najmniejszych podejrzeń! Ja, durna, cały czas ci ufałam…

Opanowała łzy. – Jak długo to już trwa? – zapytała.

- Znamy się z Hanią od dziewięciu lat, mieszkamy razem od ośmiu. Andrzej jest jej synem z pierwszego małżeństwa. Dobry chłopak, który nigdy wcześniej tak naprawdę nie miał ojca.

- Aha, więc teraz to ty tak dzielnie mu ojcujesz! A twoje dzieci? Rozumiem, że Jowitę i Krzysia płodziłeś już będąc w związku z tą panią! Po co? Żeby mnie bardziej uwiązać? Żeby mieć pewną przystań, do której zawsze możesz wrócić, jeśli ci tu by coś nie wyszło?

Wyszła nie czekając na odpowiedź. Po drodze musiała kilkakrotnie zatrzymywać samochód, bo łzy zalewały jej oczy. Wróciła do domu nad ranem. Dzieci jeszcze spały.

Położyła się, ale nie mogła zasnąć. Gdy już wreszcie zaczęła drzemać, obudził ją SMS od Jacka. „Jesteś dla mnie nikim” – napisał.

Znowu się rozpłakała. Po tylu wspólnych latach jest dla niego nikim! A wydawało się jej, że jest dobrą żoną, matką jego dzieci… teraz okazuje się, że była nikim!
Wniosła sprawę o rozwód.

 Tego się nie spodziewał. Nie wierzył, że Honorata zrezygnuje z luksusów. Był przekonany, że przełknie to jakoś i pozwoli mu na kochankę w imię dobrobytu swojego i dzieci. Postanowił więc teraz ją ukarać. Walczył jak lew o niezbyt wygórowane stawki alimentów, bił się niemal o o każdą złotówkę. Dla zasady. A przecież ona chciała tylko alimenty na dzieci, choć mogła wnieść również o alimenty na siebie. Sędzia był zdziwiony, że w takiej sytuacji, gdy pozostaje bez pracy i ma na utrzymaniu trójkę dzieci rezygnuje z pieniędzy, które przysługują również jej. Sąd zasądził spore kwoty – w końcu wielka firma nieźle prosperowała, a winnym rozpadu związku był ewidentnie Jacek. Ale niestety, Jacek szybko sprzedał wszystko – całą firmę z ruchomościami i razem ze swoją nową kobietą zniknęli. Podobno otworzyli jakiś interes na Krecie, czy gdzieś indziej, tego Honorata nie wie. Próbowała go namierzyć, ale na to potrzeba pieniędzy, których nie miała. Zrezygnowała.

Została bez środków do życia, z trójką dzieci, domem i samochodem. Najstarszy Mateusz już pracował, ale dwójka mniejszych jeszcze się uczyła.

Wpadła w depresję. Przez jakiś czas pomagali jej rodzice, ale jak długo można? Próbowała bezskutecznie znaleźć pracę. Koleżanki i ciotki tylko kiwały głowami i zdawały się mówić: „A nie mówiłam, że trzeba było pracować, a nie zdać się tak ze wszystkim na chłopa?” Ktoś w końcu poznał ją z mężczyzną o 20 lat starszym od niej. Nie zastanawiała się długo. Przyjęła jego oświadczyny. Okazał się być dobrym ojczymem dla jej młodszych dzieci, polubiły go. Miał niezłą emeryturę. Jakoś się poukładało. Honorata została agentką firmy ubezpieczeniowej, kokosów z tego nie ma, ale jakoś się kręci. I tak jest szczęśliwa, że udało się jej załapać do jakiejkolwiek pracy po ponad półtorarocznych poszukiwaniach. Kobiet dobiegających pięćdziesiątki nikt nie chce zatrudniać.

A ludzie? Co ludzie? Najpierw niby żałowali i współczuli, a teraz dalej zazdroszczą, bo „bogaty to zawsze spadnie na cztery łapy”. Wydaje się im, że Honorata dalej ma piękne życie i opływa w luksusy. Ale Honorata nie jest już szczęśliwa. Czuje się skrzywdzona przez los, nienawidzi ojca swoich dzieci i ta nienawiść zżera ją od środka. Swojego nowego męża nie potrafi kochać.




*************************************



W matni
22 marca 2012

- Silna nerwica – powiedział lekarz i wypisał jakieś środki uspokajające. Kolejne, które nie działały. Nie ma takich środków, które pozwoliłyby osiągnąć spokój w stanie permanentnego zagrożenia, a jednocześnie pozwoliły normalnie pracować i prowadzić dom, sprawować opiekę nad dziećmi. Położenie się do szpitala nie wchodziło w grę. Dzieci były małe i nie było komu ich powierzyć na dłużej. Trzeba było dalej ciągnąć ten wózek, ale Anna nie miała już sił.

A miało być tak pięknie. Wyszła za mąż z wielkiej miłości. Znali się od dziecka. Oboje skończyli studia, mieli dobrą pracę. Wszystko zaczęło się, jak urodził się Marcin. Był bardzo płaczliwym dzieckiem. Anna nie dosypiała, ciągle nosiła go na rękach, po kilku miesiącach snuła się jak cień. Nie miała siły żyć, straciła ochotę na seks. Franek – jej mąż nie uważał za stosowne ulżyć Annie w jej obowiązkach. Ona była przecież na urlopie wychowawczym i cała jej praca to „tylko opieka nad dzieckiem”. Wytrząsał się nad nią, że co ona właściwie ma do roboty, że taka ciągle zmęczona? Wymuszał „obowiązki małżeńskie” siłą i coraz częściej nie wracał od razu z pracy do domu. Nawet kiedy trzeba było wieźć Marcina do lekarza, Anna była zdana sama na siebie i na taksówki, bo samochód był we władaniu Franka – dojeżdżał nim do pracy. Synek wymagał dużo uwagi i troski, bo okazał się być alergikiem, dzieckiem bezglutenowym, a uczulony był niemal na wszystko. Franka jednak interesowało tylko to, że żona unika zbliżeń i staje się coraz bardziej obca. Wmówił sobie, że ma kochanka, coraz częściej wracał do domu pijany.

Po raz pierwszy uderzył ją, gdy zapytała, dlaczego wraca tak późno do domu. Marcin miał wtedy wysoką gorączkę, wymiotował i robił się siny. Musiała wezwać pogotowie. Synka zabrano do szpitala. Tak bardzo było jej wtedy potrzebne wsparcie, bo odchodziła od zmysłów. Czekała na męża, żeby mu powiedzieć, że idzie do szpitala, by być przy synku i może jej przez kilka dni nie być w domu. Była już spakowana i czekała już tylko na Franka. Nie mogła się do niego dodzwonić, bo miał wyłączony telefon, w pracy powiedziano, że już dawno wyszedł, a w domu wciąż go nie było. Wrócił podpity, nie spodobał mu się ton jej głosu i wymierzył jej soczysty policzek. Rozpłakała się, chwyciła torbę z rzeczami i wybiegła z domu. Ale nie myślała o tym co się stało. Wszystkie jej myśli były przy chorym synku. Wrócili po trzech dniach. Na stole stały kwiaty, Franek podał obiad. Przepraszał i przysięgał, że to się więcej nie powtórzy. Był czuły i opiekuńczy. Kochali się potem jak w transie, po raz pierwszy tak namiętnie od narodzin Marcinka. Owocem tej nocy była Zosia. Ale Franek niestety nie dotrzymał obietnicy. Miał pretensję do żony, że zaszła w kolejną ciążę i mimo jej stanu tarmosił ją w przypływie złości i poniżał psychicznie. Anna popadła w depresję, miała napady lęku. Prosiła, tłumaczyła, ale to wywoływało w jej mężu tylko zniecierpliwienie. Gdy wracał pijany, dostawał ataków furii. Marcin zaczął moczyć się w nocy, choć miał już 4 lata.

Zosia była na szczęście zdrowiutka jak rydz i bardzo pogodna. Jadła dobrze i spała jak susełek. Anna starała się ją chronić przed domowymi awanturami. Wcześnie kładła dzieci spać, a potem w strachu czekała na powrót męża. Był nieobliczalny. W zasadzie wracał do domu tylko na noc i to nie zawsze. Coraz częściej zdarzało mu się nie wracać po kilka dni. Anna jednak nie mogła spać, leżała w łóżku czekając, aż usłyszy znajomy dźwięk klucza przekręcanego w zamku. Nigdy nie było wiadomo, co on zwiastuje. Czasami Franek półprzytomny walił się na łóżko i zaraz zasypiał, wtedy i ona z ulgą zasypiała, czasami był na tyle „w humorze”, że jej nie bił, tylko wyzywał i zmuszał do seksu, ale najczęściej znęcał się nad nią fizycznie. Wykręcał jej ręce, bił po twarzy, szarpał za włosy, a potem z upodobaniem gwałcił. Nauczyła się znosić to wszystko w milczeniu, bez jednego jęku, żeby nie budzić dzieci.

Koleżanki najpierw nie pytały, tylko obserwowały. W końcu odważyły się zapytać o sińce, których już nie udało się sprytnie zatuszować. Tym razem pobił ją i skopał, gdy napomknęła o rozwodzie. Anna nie chciała rozmawiać z dziewczynami. W końcu któregoś razu wycedziła przez zęby: Zabiję go… nie mam już sił.

Zosia poszła do przedszkola, Marcin do szkoły. Anna mogła wrócić do pracy. Była szczęśliwa, że nie musi całych dni spędzać w domu. Franek na jakiś czas się uspokoił i przestał pić. Wierzyła, że może jakoś to będzie. Było dobrze, ale tylko do sylwestra. Jak zwykle w takich sytuacjach kumple ze swoim „no co ty, jednego nie wypijesz? W taki dzień?” sprawili, że urżnął się jak przysłowiowy meserszmit. Koszmar wrócił. Dzieci były już na tyle duże, że widziały, co się dzieje. Mimo, że Anna starała się znosić wymierzane jej razy w milczeniu, to Franek zachowywał się coraz głośniej. Raz nawet sąsiedzi wezwali policję. Wyszedł do nich uśmiechnięty i w ukłonach, wcześniej Annę i dzieci zamknął w ostatnim pokoiku z przykazaniem: „ani pisnąć!”. Rozejrzeli się po pokoju – wszystko było na swoim miejscu, nic nie porozbijane, wzruszyli ramionami i wyszli.

Anna zrozumiała, że na innych nie ma co liczyć. Kiedyś, gdy nie wracał już trzeci dzień, ona w obawie przed kolejną awanturą i rękoczynami zadzwoniła na policję z zapytaniem, czy może zmienić zamki i nie wpuścić męża do domu, opisała cała sytuację. Poinstruowano ją, że z tym problemem to do prokuratora, a skoro mąż jest zameldowany pod tym adresem, to ona nie ma prawa go nie wpuścić. Jeśli on zwróci się o pomoc do policji, że nie może wejść do własnego domu, to oni będą mieli obowiązek wyłamać zamki i go wprowadzić. Tak wygląda to prawnie.

Po kolejnej awanturze złożyła wreszcie doniesienie o znęcaniu się, pozwoliła sfotografować swoje sińce. Wezwano go celem złożenia wyjaśnień i wypuszczono. Wrócił i pobił ją do nieprzytomności, wziął parę rzeczy i wyszedł trzasnąwszy drzwiami. Sprawa w sądzie dopiero za półtora miesiąca. Anna czuła się jak w matni. Nie wierzyła, że dożyje do tej sprawy. Nie mieściło się jej w głowie, że można takiego kata wypuścić z powrotem do domu. Teraz nie było go tydzień. Ale myśl o jego powrocie paraliżowała ją.

O dziwo nigdy nie pomyślała o samobójstwie. Wiedziała, że musi żyć – dla dzieci. Coraz częściej jednak wracała do niej myśl o tym, żeby bronić się do skutku, nawet, gdyby miała go zabić. Zwierzyła się koleżance z tych myśli.

- Zwariowałaś?! – oburzyła się. – Zabijesz drania, pójdziesz siedzieć, a dzieci pójdą do domu dziecka! Pomyślałaś o tym?

Oczywiście, że pomyślała, rodzice już nie żyli, była jedynaczką, na pewno dzieci poszłyby do domu dziecka! Ale może to lepsze niż taki dom, gdzie są ciągłe awantury, gdzie poniża się na ich oczach matkę, a je trzyma w rygorze i zastraszeniu.

Teraz ta myśl nie dawała jej spokoju. Po kolejnej nieprzespanej nocy popadła w jakiś obłęd. Ciągle wydawało się, że słyszy odgłos przekręcanego w zamku klucza, kuliła się wtedy pod kołdrą i drżała. Tak kilka godzin. Przysypiała na chwilę i budziła się zlana potem.

Następnej nocy położyła pod poduszką nóż. Ocknęła się słysząc charakterystyczny dźwięk. Tym razem to nie były omamy. Wracał. Spięła się w sobie. Jeśli tu wejdzie i zacznie się nade mną znęcać, zabiję go – pomyślała. Słysząc bełkotliwe „gdzie jesteś suko?” włożyła rękę pod poduszkę i zacisnęła palce na trzonku noża.



********************************


Odchodzę, bo kocham innego

21 listopada 2012

Deszcz tłukł o szyby monotonnym rytmem. Pies sąsiadów wył już od dwóch godzin. Zostawiają go samego na całe dnie ku utrapieniu pozostałych mieszkańców kamienicy. Coś trzeba byłoby z tym zrobić, ale nikt nie chce się wychylać i narażać państwu doktorostwu. Listopadowy dzień szybko ustąpił miejsca zmierzchowi, co tylko pogłębiało depresyjny nastrój. Marta nie zapalała światła. Siedziała skulona na wersalce. Też wyła. Z bólu wyła jej dusza, tyle, że bezgłośnie. Oczy były suche. Marta nie potrafiła już płakać. Teraz rozdzierał ją ból istnienia i wściekłość. Miała chęć tłuc głową o ścianę i rwać włosy, miała chęć wykrzyczeć całemu światu swoją głupotę i naiwność, swój żal do samej siebie i tęsknotę za tym, co utraciła. Siedziała jednak jak posąg. Zamarła, a każda próba poruszenia się sprawiała jej niemal fizyczny ból. Zdała sobie właśnie sprawę, że przegrała swoje życie na własne życzenie, że nic nie będzie już takie jak było. Mijały godziny. Zatraciła poczucie czasu. Siedziała jak w letargu. Ocknęła się, gdy zadzwonił budzik. Jak automat, po omacku poszła do łazienki, obmyła się zimną wodą, nieco oprzytomniała. Najchętniej nie poszłaby do pracy, ale ostatkiem sił ubrała się i wyszła z domu.  Zrezygnowała z jazdy samochodem, nie czuła się na siłach prowadzić.

Taksówka zatrzymała się przed jej firmą. Mechanicznie wyjęła pieniądze i uregulowała rachunek. Kierowca patrzył na nią jakoś tak dziwnie i z zatroskaniem. Wyglądała okropnie – ziemista cera, oczy podkrążone, włosy w nieładzie. Odjechał, a ona powoli przekroczyła próg firmy, wsiadła do windy. Gdy weszła do biura, czuła na sobie wzrok współpracowników. Jedni patrzyli z politowaniem, inni ze zdziwieniem, jeszcze inni z troską. Było jej wszystko jedno. Niech się gapią.

Praca pozwoliła jej oderwać się od natrętnych myśli na tych kilka godzin. Zajęła się tabelkami i wykresami, nie zrobiła sobie przerwy na kawę, bo nie chciała nikogo spotkać w kuchni, nikogo widzieć, z nikim rozmawiać. Chciała uniknąć ciekawskich spojrzeń, natrętnych pytań i niezdrowego zainteresowania. Zresztą i tak wszyscy na pewno już o wszystkim wiedzieli. Biurowego romansu, a tym bardziej jego spektakularnego końca, nie dało się przecież ukryć.

Marta od kilku lat była mężatką i mamą ślicznego czterolatka. Synek był wyjątkowo rezolutny i bardzo go kochała. Gdy się urodził, mówiła, że jest jej błogosławieństwem. Na początku oboje z mężem poświęcali mu dużo czasu, potem ona wróciła do pracy, synkiem zajęła się babcia – mama męża, a małżonek podjął dodatkową pracę, by mogli przenieść się do większego mieszkania.

- Romek, weź trochę wolnego – prosiła – ciągle nie ma cię w domu… tęsknię i Krzyś tęskni…

- Jeszcze trochę – mówił – już niedługo zbiorę potrzebną kwotę, weźmiemy trochę kredytu i zamieszkamy w przyzwoitych warunkach – nie mogę patrzeć, jak Krzyś gnieździ się w kąciku tej naszej kawalerki. To nie są warunki do wychowywania dziecka. Cierpliwości, kochanie!

Ale w międzyczasie mieszkania drastycznie podrożały, więc Romek coraz więcej czasu spędzał w pracy, brał dodatkowe zlecenia. Marta czuła się zaniedbywana. Narastał w niej żal. Mąż wracał coraz później i coraz bardziej zmęczony. Nie chciał słyszeć o jakimś wspólnym wyjeździe na wakacje, czy nawet o pójściu do restauracji na romantyczną kolację. Zrobił się skąpy, żal mu było wydać pieniądze nawet na drobne przyjemności, od dawna nie kupił żonie kwiatów ani żadnego drobiazgu.

Zmiana mieszkania to priorytet i nie ma co trwonić pieniędzy na głupoty – mówił. Nie zauważał, że Marta dla niego zmieniła fryzurę i kupiła seksowną bieliznę, nie podziękował ani razu za drobne upominki od żony. Miał coraz mniej czasu na zabawy z synkiem, a ich życie intymne ograniczało się do szybkiego seksu raz na tydzień albo i rzadziej. Był ciągle zmęczony i coraz bardziej rozdrażniony. Marta żyła w poczuciu odtrącenia. Skarżyła się czasem koleżankom z pracy, że w jej małżeństwie dzieje się źle, a one podsuwały jej różne pomysły na zmianę tej sytuacji.

- A może on wcale tyle nie pracuje, tylko ma kochankę? Może powinnaś wzbudzić w nim zazdrość, to zacznie cię zauważać? – mówiły. Zbywała te propozycje wzruszeniem ramion. – Głupoty wygadujecie, to niby co mam zrobić? Zostawić dziecko samo i zniknąć na cały wieczór? I tak by tego nie zauważył, bo i tak wróciłby później ode mnie.

Mijały kolejne dni, ale ziarno zostało zasiane. Słowa koleżanek dźwięczały Marcie w uszach.

Pewnego dnia wracając z pracy kupiła sobie czerwona różę – jedną, zamierzała małymi kroczkami wzbudzić w mężu niepokój i choć odrobinę zainteresowania. Postawiła ją dyskretnie na komodzie we wnęce. Oczywiście Romek niczego nie zauważył, nic go nie zdziwiło, o nic nie zapytał. Zwiędła po trzech dniach i wylądowała w koszu. Po kilku dniach przyniosła do domu większy bukiet i postawiła na stole. Znowu nic, zero reakcji. Na jej nową fryzurę zareagował nerwowo. Nie, żeby zauważył, co się w Marcie zmieniło, tylko – jesteś dzisiaj jakaś inna – skonstatował. A gdy zapytała, czy podoba mu się nowa fryzura, burknął, że nie powinna wydawać pieniędzy na bzdury, bo podoba mu się taka, jaka jest i nie musi niczego zmieniać. Wtedy się rozpłakała. Miała dość.

Jurek niedwuznacznie dawał jej do zrozumienia, że mu się podoba. Wpadał do jej sekcji kilka razy dziennie i zawsze miał dla niej miłe słowo, uśmiechał się na jej widok, czasem zrobił oczko. Na początku zdawała się tego nie zauważać – ot, żarty sobie robi kolega z pracy. Jest miły i tyle. A że tu często zagląda? No cóż, tego wymaga jego praca, ciągle musi korygować dane, wyjaśniać pewne sprawy, same suche statystyki przesłane mu na komputer nie zawsze wystarczają…  Ale koleżanki po jego wizytach spoglądały na Martę dwuznacznie i uśmiechały się pod nosem. – Wpadłaś mu w oko – stwierdziła raz Danka – korzystaj! – Ależ skąd! – zaperzyła się –wymyślacie!

Ale wkrótce odbyła się wspólna impreza firmowa, tańce i dyskretne przytulanie, przed którym się nie broniła, potem wspólny wypad na obiad do przytulnej restauracyjki, zwierzenia, kwiaty, które zostawiała w biurze, bo teraz już nie miała śmiałości nieść ich do domu. Z Krzysiem coraz częściej siedziała babcia, a Romek ciągle pracował.

Jurek nie był natarczywy, subtelnie zastawiał sidła. Odwoził ją z pracy do domu, odprowadzał potem powłóczystym spojrzeniem, czasem nieśmiało dotknął jej ręki na pożegnanie. Coraz więcej czasu spędzali razem. To zabrał ją do kina, to znowu na spacer do parku i niczego od niej nie chciał, tylko żeby go słuchała. Opowiadał o swoim nieudanym małżeństwie, o tym, że żona już od kilku lat za granicą i nie zamierza wracać, o tym, że jego życie stało się puste i jak to dobrze, że Marta obdarzyła go przyjaźnią i zrozumieniem. Wtedy i Marta zdobyła się na odwagę. Wyrzuciła z siebie, jak bardzo mąż ją zaniedbuje, jak od dawna nie widzi w niej kobiety. Mówiła, ze ma już dość takiego życia i płakała. Przytulił ją i musnął ustami jej włosy. Stanęła naprzeciwko niego i spojrzała mu w oczy. Ujrzała w nich zrozumienie i coś jeszcze… Wtedy zaczął ją całować po zapłakanych policzkach. Osunęła się w jego ramiona. Zabrał ją do siebie i tulił, potem namiętnie się kochali. Pozwoliła na to. Przeżyła uniesienia, o jakich się jej dotąd nie śniło.

Krzyś w tym czasie znowu był z babcią, a Romek pracował.

Właśnie tego dnia wpadła w ramiona Jurka jak śliwka w kompot. Nie było już odwrotu. Tak się jej wtedy wydawało. Coraz częściej zaczęła myśleć o odejściu od męża. Spotkania z Jurkiem były coraz częstsze i coraz bardziej namiętne. On przebąkiwał o tym, że  musi uregulować sprawy z żoną, jednak to się jakoś przeciągało. Powtarzał Marcie, że ją kocha, a ona kwitła. Jednak męczyła ją ta cała sytuacja. Czuła się nie w porządku wobec męża i dziecka. Jurek powtarzał, że o niczym innym nie marzy, tylko o tym, by wreszcie móc być z Martą jawnie. Póki co – mimo, że starali się ukrywać swoją zażyłość -w biurze wrzało, a ich romans stał się głównym tematem rozmów.

Oczywiście Romek niczego się nie domyślał, a babcia chętnie zostawała z wnukiem, gdy mama miała kolejną konferencję lub musiała zostać w pracy po godzinach.

Tego dnia wróciła od Jurka z mocnym postanowieniem, że powie o wszystkim Romkowi. Nie potrafiła już dłużej go oszukiwać ani kryć się ze swoją miłością. Zastała Romka w domu. Stół był zastawiony świąteczną zastawą, paliły się świece. Romek nalał wino do kieliszków i z uśmiechem podał jej akt własności mieszkania o powierzchni 64 metrów kwadratowych.

- Kochanie, nareszcie skończą się nasze kłopoty, mamy piękne mieszkanie. Już je urządziłem. Czeka tam mama z Krzysiem. Ale ten wieczór jest tylko nasz. Kocham Cię żono i wybacz, jeśli ostatnio nie miałem dla ciebie zbyt wiele czasu, ale to się zmieni. Od dzisiaj zaczynamy nowe życie. A tę kawalerkę się wynajmie, będzie dodatkowy dochód. Kiedyś zostanie dla Krzysia. No co, nie cieszysz się? – podszedł do Marty i próbował ją objąć. Odsunęła się i poczuła wielką gulę w gardle. Po chwili wydusiła z siebie tych kilka słów:

- Za późno, Romek! Odchodzę, bo kocham innego!

Wybiegła z mieszkania jak oszalała zostawiając oniemiałego męża na środku pokoju. Wpadła do mieszkania Jurka zapłakana, krzycząc od progu:

- Kochany, odeszłam od niego, nie mogę już z nim być! Tak cię kocham! Powiedziałam mu o nas, jutro zabiorę stamtąd swoje rzeczy i wreszcie będziemy razem!

Biegła, by rzucić mu się w ramiona, ale on lodowatym spojrzeniem osadził ją na miejscu. Stała przed nim teraz bezradna, z rozmazanym makijażem, zlana łzami.

- I po co to zrobiłaś? Źle ci było tak jak było? Kto ci kazał mówić mu o wszystkim i odchodzić?

- Jak to? – patrzyła na niego przerażona – no przecież uzgadnialiśmy…

- Niczego nie uzgadnialiśmy! – krzyknął, a twarz wykrzywił mu grymas złości – Idiotka!

- Jurek! – patrzyła na niego błagalnym wzrokiem – przecież mówiłeś, że kochasz, że chcesz być ze mną!

- Oj, mówiłeś, mówiłeś, wiadomo, że aby zgłuszyć niedopieszczoną mężatkę wystarczy trochę posłodzić, mówiłem to, co chciałaś usłyszeć. Przecież wiedziałaś, że to gra! Podjęłaś ją i było dobrze! Sama wlazłaś mi do łóżka! Źle ci było? Jęczałaś pode mną jak kotka w rui! Po co to zepsułaś?

- Jaka gra? Jurek, co ty mówisz?! Ja cię kocham! Odeszłam od Romka, by być z tobą! Jurek!

- Idiotka! Ja mam żonę, co z tego, że za granicą?! Wiedziałaś o tym od samego początku! Nie wnikam co ona tam robi, a ona nie wnika, co ja robię tu! Daliśmy sobie wolną rękę. Ona rozumie, że facet dłuższy czas nie wytrzyma bez dupy, ja jej też nie rozliczam, ale nigdy nie zamierzałem od niej odchodzić! Wracaj do męża! Chyba nie sądzisz, że wezmę sobie na głowę obcą babę z dzieciakiem!

Wyszła. Nie wiedziała, co ma robić. Kubeł zimnej wody na łeb. Przesiedziała tę noc na dworcu. Stamtąd poszła prosto do pracy. Wymięta i nieszczęśliwa. Koleżanki coś szeptały za jej plecami. Jurek nie pojawił się w jej sekcji już ani razu. Potem widywała  go z inną panią z tej samej firmy. Nadskakiwał jej i nosił kwiaty. Pewnie też mężatka. Mężatki są dyskretne, a facet – kochanek zwolniony z odpowiedzialności. Hulaj dusza! Oby tylko nie przyszło jej do głowy odejść od męża.

Tamtego dnia wróciła po pracy do kawalerki. Nie zastała w niej Romka ani Krzysia. Na stole leżał list. W kilku zdaniach mąż informował ją, że zamieszkał z dzieckiem w nowym mieszkaniu,  jej zostawia tę kawalerkę i wnosi sprawę o rozwód. Na razie Krzysiem zajmie się babcia, a ona niech nie szuka z nimi kontaktu, przynajmniej na razie, dopóki on sobie tego jakoś nie poukłada i nie wytłumaczy Krzysiowi nowej sytuacji.

Mijał dzień za dniem, Marta jak automat chodziła do pracy, potem wracała do domu  zastygała w jednej pozie. Początkowo płakała, potem już tylko siedziała w milczeniu nie zapalając światła i starając się o niczym nie myśleć. Tęskniła za Krzysiem. Uświadomiła też sobie, jak bardzo była niesprawiedliwa dla Romka.

- Myślałam tylko o sobie – głupia egoistka – zmarnowałam życie nie tylko swoje, ale też i synka, męża… i co ja teraz pocznę?

Wpadła w depresję, straciła chęć do życia. Minęło kilka miesięcy. Przyszedł pozew rozwodowy. Pierwsza rozprawa miała się odbyć zaraz po Nowym Roku. Tymczasem nadchodziły Święta Bożego Narodzenia. Marta nie wiedziała, co ma ze sobą począć w ten czas. Nie miała odwagi odezwać się do Romka, jej własna matka wyzwała ją od kretynek i nie chciała jej znać. Kupiła prezent dla Krzysia i nie wiedziała, jak ma mu go przekazać. Siedziała teraz bezradna, pies sąsiadów znowu wył, a ona miała chęć zakończyć to swoje durne życie. Podobno najwięcej samobójstw ludzie popełniają w święta lub weekendy. Ale ona musi żyć, ma dziecko, tęskni za nim, tylko czy Krzyś będzie chciał znać taką wyrodną matkę? Jak podrośnie, to mu wszystko wytłumaczy, jest wrażliwy, zrozumie…

Postanowiła napisać list do Romka. Spakowała prezent i dołączyła do niego spowiedź swojego życia. Próbowała wyjaśnić mężowi i dziecku, co pchnęło ją do zdrady, jak bardzo czuła się zaniedbywana i nieszczęśliwa. Pisała, że ich nadal kocha, że przeprasza, łzy kapały na list, a ona pisała… Zawinęła wszystko w kolorowy papier w Mikołaje, przewiązała czerwoną wstążką i posłała kurierem pod nowy adres mieszkania, które miało być ich wymarzonym gniazdkiem.

Minęły święta, odpowiedzi nie było. Zbliżał się termin sprawy rozwodowej.

Dzwonek do drzwi. Otworzyła. W progu stał Romek. Na jego widok łzy same pociekły jej z oczu.

- Wracaj do nas. Krzyś tęskni i ciągle o ciebie pyta. Nie mam sumienia pozbawiać dziecko matki, tym bardziej, że i ja nie byłem bez winy. Przepraszam, że cię zaniedbywałem, ale chciałem jak najlepiej. Byłem głupi  i zaślepiony chęcią zdobywania pieniędzy. Nie chciałem wiedzieć, co czujesz. Myślałem, że ty chcesz tego samego.

- Romek, ja tylko chciałam, żebyś mnie kochał! Przepraszam! Byłam głupią egoistką! Wybacz, jeśli potrafisz! – osunęła się na kolana – kocham was! Dopiero teraz to zrozumiałam, że liczycie się tak naprawdę tylko WY!

Zażenowany podniósł ją z kolan i pogładził po włosach – Już dobrze, Marta… wracaj, tęsknimy za tobą… To były najsmutniejsze święta w moim życiu… bez ciebie…

Stali dłuższy czas przytuleni do siebie bez słowa. Marta wiedziała, że dostała jeszcze jedną szansę i że na pewno jej już nie zmarnuje.

Weszła nieśmiało do nowego mieszkania, a Krzyś rzucił się jej w objęcia.

- Już zawsze będziesz z nami mamusiu?! Kocham cię, mamusiu! Już będziesz z nami?!

- Będę, Krzysiu, będę, już zawsze! Kocham was! Kocham!



*********************************



Tryptyk nieco nadrealny
Część I
„ORATOR”

- Panie prezesie, już są – szeptem poinformowała sekretarka wsadzając głowę w uchylone drzwi.

- Pani Elu, czy dobrze wyglądam? – zapytał wstając zza biurka. Wciągnął brzuch, wypiął pierś, poprawił krawat.

- Doskonale, jak zwykle! – uśmiechnęła się sekretarka. – Czy kiedykolwiek pan prezes źle wyglądał?

- Dużo ich jest? – zapytał i wydało się, że głos mu lekko zadrżał.

- Cały tłum, chyba wszyscy pracownicy zakładu – odparła – w końcu po raz pierwszy będą mieli okazję wysłuchać przemówienia swojego prezesa skierowanego do załogi, niektórzy może po raz pierwszy pana zobaczą!

- No tak – mruknął – a jak pani uważa, lepiej będzie zejść tam do nich na dół, czy może przemawiać z balkonu?

Sekretarka spojrzała na niego ze zdziwieniem. Drżały mu ręce. Pochwycił jej spojrzenie.

- To trema – szepnął na usprawiedliwienie. Nie przypuszczał, że to wystąpienie wywoła w nim aż takie emocje.

- Myślę, panie prezesie, że lepiej byłoby zejść do nich na dół. Z balkonu to przemawiają władcy do swoich poddanych, a pan powinien pokazać, że się pan z nimi jednoczy w ich problemach. Nie powinien pan podkreślać dystansu, jaki was dzieli, a przemawianie z balkonu może tak zostać odebrane przez załogę.

- Mądra sekretarka, to skarb – powiedział i poklepał ją po tyłku.

Zaczerwieniła się, ale posłała mu powłóczyste spojrzenie. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, to na pewno znowu zabierze ją na jakąś eskapadę i spędzą ze sobą upojną noc. Jednak mimo łączącej ich zażyłości, nadal byli ze sobą na „pan” i „pani”. Może to dziwne, ale oboje uznali, że tak będzie lepiej.

- A sądzi pani, że mnie poznają, gdy tam do nich zejdę? Przecież większość z nich nigdy mnie nie widziała.

- Na pewno pana poznają – zapewniła z uśmiechem – Zadbałam o to, by pana portrety wisiały w każdym biurze, w każdej hali produkcyjnej. Na telebimie lecą w kółko filmowe relacje z pana spotkań z kontrahentami i pana telewizyjne wystąpienia. Zresztą już na pierwszy rzut oka widać, że to pan jest prezesem. Ma pan w sobie to „COŚ”!

- No to idę!

- Trzymam kciuki, wszystko będzie dobrze, niech się pan nie obawia.

*

Schodził po schodach trwożnie wsłuchując się w pomruk tłumu zebranego na placu. Zastanawiał się nad tym, co go skłoniło do tego, by wystąpić przed załogą swojego zakładu… Tyle czasu przygotowywał się do tego przemówienia, a teraz czuł tylko pustkę w głowie, wszystko co zamierzał powiedzieć wydawało mu się głupie…

- Byleby tylko zacząć, dalej jakoś pójdzie – pomyślał i spiął się w sobie, ale od czego zacząć, nie wiedział. A słynął przecież ze swoich zdolności oratorskich. To dzięki niemu zakład, który produkował stojaczki do wykałaczek prosperował świetnie przez wiele lat i rozwijał się w zaskakującym tempie. Pomyślałby kto, że to towar pierwszej potrzeby! Ale to właśnie dzięki jego kwiecistej mowie, sile perswazji i skutecznej argumentacji zawierano coraz korzystniejsze kontrakty, a towar schodził jak świeże bułeczki. Jego technolodzy wymyślili substytut chińskiej porcelany tańszy od substytutu wymyślonego przez samych Chińczyków, jego projektanci opracowali wzornictwo na każdą okazję – stojaczki do wykałaczek na stół wielkanocny, na stół bożonarodzeniowy, komunijny, na chrzty, na Walentynki, na grilla, na wieczory kawalerskie i panieńskie i wiele, wiele innych.

Teraz musiał wytłumaczyć pracownikom, dlaczego – skoro jest tak dobrze, to jest tak źle. A nie działo się najlepiej. Początkowo bez trudu wmówił ludziom, że jeśli chcą zachować pracę, to muszą być skłonni do wyrzeczeń: niskie pensje, brak świadczeń socjalnych, kiepskie warunki pracy. Oczarowani jego erudycją, mowami sączącymi się codziennie przez rozmieszczone wszędzie głośniki, pracowali za marne grosze, często zostawali po godzinach, wierząc, że jak się zakład rozwinie, to i im się poprawi. Tymczasem prezes budował sobie kolejną willę z basenem i kupował kolejną limuzynę, a w zakładzie zwiększyła się wypadkowość, ludzie byli przemęczeni i źli. Otworzyły im się oczy i trzeba było teraz coś z tym zrobić, a na pewno uciszyć tych pyskaczy ze związków. Tym jednak zajmie się później, na razie musi wyjść do załogi z otwartą przyłbicą. Zawsze wierzono mu we wszystko. Czy tym razem też sobie poradzi, nie wiedział. Powtarzał sobie jak mantrę instrukcję dla mówców odnalezioną kiedyś na strychu w starej księdze. Nauczył się jej na pamięć i jak dotąd wszystko sprawdzało się co do joty. Słuchano go, podziwiano jego erudycję, a co najważniejsze, wierzono w to co mówi bez zastrzeżeń. Instrukcja brzmiała tak:

„A mowa twoja niech długą i pokrętną będzie, pełną słów obcych, pospólstwu niezrozumiałych – za mędrca mieć cię będą i wysłuchają z gębami rozdziawionymi z zachwytu. Inteligentem się nie przejmuj, on zrozumie to co zechce między wierszami aluzji się dopatrując, szczególnie, gdy słowa jakiegoś użyjesz w nieodpowiednim kontekście oko przy tym mrużąc. Nie szczędź przerywników typu „aaaa”, „eeee”, „yyyy”, wtrącaj co kilka zdań słowo „prawda” – wtedy wypowiedź twoja bardziej wyważoną i przemyślaną się wyda. Opracuj sobie własny sposób akcentowania słów, a będą cię postrzegać jako osobę oryginalną i nietuzinkową.

Niech głos twój to wznosi się, to opada, gdy trzeba uderz gniewnie ręką w mównicę. Niech zadrżą! Zawieszaj głos i wódź wzrokiem po słuchaczach, patrząc niektórym prosto w oczy. Świdruj spojrzeniem.

Innym razem przemawiaj szybko i potoczyście, zająknij się czasem, westchnij, okaż emocje, potrzyj czoło – niech wiedzą, że rozumiesz ich problemy, że mówisz szczerze to, co ci serce dyktuje. Będą cię kochać. Głowę trzymaj wysoko i pewnie, gestykuluj z zapałem, bowiem gestem można wyrazić często więcej niż słowem. Obiecuj wszystko i wszystkim.
Będziesz prezydentem!"

*

- Prezes idzie! – szmer ucichł, a oczy wszystkich skierowały się na drzwi. Ujrzeli małego tłustego człowieczka z czerwoną z podniecenia twarzą i rozbieganymi oczami.

- To on? – zaszemrał tłum.

- Jakiś zupełnie do siebie niepodobny – mruknął ktoś, kto znał prezesa z portretów i telewizyjnych spotów. On zaś stanął pośród nich, uśmiechnął się, przywitał się z najbliżej stojącymi silnym i pewnym uściskiem dłoni, po czym zaczął mówić. W miarę jak mówił, trema ustępowała miejsca poczuciu pewności i niezachwianej wiary w siebie. Rozwijał wspaniałe wizje dalszej rozbudowy zakładu, co miało mieć swoje przełożenie na komfort pracy, coraz wyższe pensje i ogólny dobrobyt.

Ludzie słuchali w milczeniu, a na ich twarzach zaczął pojawiać się podziw i zachwyt, ręce złożyły się do oklasków. I nagle ktoś przytomny krzyknął:
- To już było! Co ty nam tu trujesz?! Już dawno nam to wszystko obiecywałeś! Pracujemy za marne grosze! Gdzie te podwyżki, gdzie opieka zdrowotna, gdzie bezpieczeństwo pracy?! Na nic nas nie stać, podczas gdy ty opływasz w luksusy!
- Tak tak! – podjął ktoś inny – gdzie odzież ochronna, gdzie obiecane środki czystości?
- Kiedy wypłacicie za nadgodziny?
- gdzie obiecane kolonie dla naszych dzieci?

Tłum zaczął być coraz bardziej agresywny, ktoś popchnął prezesa, ktoś go szarpnął za rękaw. On zaś przerwał swoją mowę i słuchał ich. Był coraz bardziej blady. Poprosił gestem o ciszę i znowu zaczął mówić.

- Nie wierzymy ci! – wrzasnął ktoś z całej siły.

- Jak to nie wierzycie? – zdziwił się prezes – przecież wszyscy zawsze mi wierzą!

- Ale my ci już nie wierzymy! To wszystko są czcze obiecanki!

- Gadaj zdrów, i tak nic się nie zmieni!

- To tak, jakbyś chciał przekonać nas, że umiesz latać – zarechotał grubawy blondyn – tak samo będziemy ci wierzyć.

- Umiem latać! Przekonam was o tym! – i zaczął mówić tak kwieciście i wzniośle, że aż sam zaczął upajać się swoją mową.

Z tłumu dobiegały go różnego rodzaju drwiny, a ludzie zaczęli się pomału rozchodzić.

On nie bacząc na nic mówił dalej i wpadał w samozachwyt. W miarę jak wsłuchiwał się w potok własnych słów tak pięknie dobranych, poukładanych w logiczne i doskonale zbudowane zdania, upajał się coraz bardziej, a duma jego rosła i rozpierała go od wewnątrz… i nagle… uniósł się kilka centymetrów nad ziemię. Z okna obserwowała go sekretarka i aż otarła pot z czoła. Nie wierzyła własnym oczom. A on jeszcze bardziej się napuszył i nadął unosząc się jeszcze wyżej. Nieco zdziwiony, ale pełen samouwielbienia kontynuował swoje przemówienie, a im bardziej wzniosły ton przybierał, tym wyżej się unosił. Gdy był już nad głowami oniemiałych ludzi ktoś krzyknął:

- Łapcie go! Chce nam zwiać!

Wszyscy zaczęli podskakiwać i próbowali chwycić go za nogi, on jednak wykonywał ruchy rękami takie jak przy pływaniu i umykał im w ostatniej chwili rechocząc z zadowolenia.

- I tak cię złapiemy i ściągniemy na dół! – odgrażał się szef związków zawodowych.

- Najpierw nauczcie się latać! Bo ja, jak coś mówię, to należy mi wierzyć bez zastrzeżeń! – tu zaczął znowu krasomówczy popis na swój temat. Z każdym wypowiadanym słowem unosił się coraz wyżej i wyżej. Dumny i napuszony spoglądał z góry na podniesione głowy załogi. Obserwowali go jeszcze przez chwilę. W końcu zniknął w chmurach. Zanim się rozeszli usłyszeli jeszcze coś jakby wystrzał, jakby odgłos pękającego balonu.


Część II
SPISEK

- Umarł król, niech żyje król! – wrzasnął marszałek.

- Co takiego? Kto umarł? Kto ma żyć? – spytał minister wojny przecierając oczy i wyciągając słomę z włosów, gdyż właśnie się przebudził.

- No ten nowy król – wyjaśnił marszałek.

- Nowy król? Umarł? Nic nie rozumiem – mruknął minister.

- Stary umarł, nowego będziemy wybierać – zniecierpliwił się marszałek.

- Pragnę zauważyć, że stary król jeszcze żyje i cieszy się dobrym zdrowiem – z przekąsem napomknął sekretarz królewski starając się zakryć ręką dziurę w spodniach. – Trochę tu zimno – dodał i przykrył się workiem.

- To tylko wroga propaganda! Stary król nie żyje! Jest bezkrólewie! Zresztą nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek wybierał jakiegoś króla, a to znaczy że go nie ma! – krzyczał marszałek.

- Jest! Żyje, widziałem go przed chwilą! – pieklił się sekretarz – bo niby czyim sekretarzem jestem, co?

- To musi być samozwaniec! Należy natychmiast go zdetronizować i przystąpić do wyborów! Czy macie jakieś propozycje? – marszałek starał się być konkretny.

- Stawiam weto! Nie będę głosować tu w tym miejscu, gdzie wiszą grabie! To zły symbol! Należy grabie zdjąć i powiesić topór! Grabie to symbol ciemnoty i zacofania! – zaperzył się minister.

- Nie pozwolę zdjąć grabi! One zawsze tu wisiały! Po moim trupie! – marszałek zasłonił grabie własnym ciałem gotów bić się o nie do krwi. – Grabie są symbolem porządku i ładu, a topór, to symbol waśni i wojny!

- Topór, to symbol walki o wolność! Nie pozwolę go bezkarnie obrażać! – zapienił się minister.

- Będę walczył o grabie do upadłego! Nie ty wieszałeś te grabie, więc nie ty będziesz je zdejmował! – marszałek gotów był rzucić się na ministra z kłonicą.
- Uspokójcie się! – krzyknął sekretarz – bo zaraz tu przyjdą, tyle hałasu robicie!

*

- Są tutaj, panie doktorze! Znowu zamknęli się w tej starej szopie!
Skrzypnęły drzwi i trzech potężnych sanitariuszy wyciągnęło ich na powietrze.

- Zdekonspirowano nas – mruknął marszałek – znowu dadzą nam jakąś truciznę i przywiążą do łóżek, ale gdy się kara skończy zejdziemy do podziemia!

Wymienili porozumiewawcze spojrzenia.


Część III
PODKOP

- Jak długo już kopiemy? – zapytał Pierwszy.

- Chyba już ze trzy miesiące – odparł Drugi.

- Oj, chyba dłużej, straciłem poczucie czasu. Zapasy żywności się skończyły – mruknął Trzeci. – Chyba trzeba wreszcie wyjść na powierzchnię.

- Cholera, ale jak tu wyjść?! A jeśli jest dzień i słońce nas oślepi? Dlaczego nikt nie pomyślał o zabraniu okularów przeciwsłonecznych? – zdenerwował się Pierwszy.

- Jasne, jeszcze kocyki i leżaczki trzeba było zabrać, bo może na Bahamach wykopiemy się spod ziemi! – ironicznie rzucił Trzeci.

- Do diabła, nie kłóćcie się! – zaklął Drugi – łopatka mi się złamała! Trafiłem na jakąś skałę!

- Może to złoża rudy, będziemy bogaci! – rozmarzył się Pierwszy.

- Milcz durniu, lepiej myśl, jak będziemy kopać dalej? – warknął Drugi
.
- No tak! Nie ma co jeść, nie ma czym kopać! Mówiłem, żeby nie brać się do tej kreciej roboty! – Trzeci był wyraźnie wkurzony.

- Mądry poniewczasie! Korzonki podgryzaj!, dżdżownicę zjedz! Zębami wgryzaj się w ziemię! Jak glebogryzarka! – zarechotał Pierwszy. - Zostańcie, a ja spróbuję wzdłuż tej skały kopać w górę swoją menażką. Może jednak uda się nam wyjść na powierzchnię. Nie traćmy zimnej krwi!

*

- Coś długo go nie ma – zauważył Drugi – wygląda na to, że wkopaliśmy się dość głęboko.

- Może trzeba iść za nim? Może wyszedł na powierzchnię i uciekł, a może wpadł w jakieś tarapaty? Wszędzie czyhają na nas wrogie siły! – zaniepokoił się Trzeci.

- Cicho!… Coś słyszę, jakby szum… Pewnie nad nami jest las – rozmarzył się Drugi – drzewa, jagody, chyba mamy teraz sierpień, o ile nie pomyliłem się w rachubach! Ale bym zjadł teraz jagody ze śmietaną i z cukrem!!! Ach…

- Woda? Co to ma znaczyć?! – wrzasnął Trzeci gdy porwał go wartki strumień lekko słonawej cieczy. Dobiegł go zdławiony krzyk Pierwszego:

- To koniec! Podkopaliśmy się pod ocean!!!!!!!!


**********************************




Jak pech, to pech!

4 kwietnia 2012

Ten tydzień zaczął się wyjątkowym pechem. Agata nie lubi poniedziałków, jak każdy zresztą, ale żeby od razu rano drogę jej przebiegł czarny kot? Przesądna to ona nie jest, ale na wszelki wypadek zmieniła trasę i pojechała do pracy okrężną drogą. Odstała w korku 3 godziny, spóźniła się, musiała zostać po godzinach, bo robota była pilna. Wściekła jak osa zaparzyła sobie kawę i zabrała się do pracy. Musi ją skończyć i nie myśleć już o tym. W domu czeka ją jeszcze przedświąteczne mycie okien, zakupy, a ona siedzi tu jak idiotka. Wszyscy już poszli, zajmą się przedświąteczną krzątaniną, a ona będzie robiła raport. I to wszystko przez to durne czarne zwierzę!

Kończyła już i zaczęła składać papiery, wyłączyła komputer, przetarła biurko i klawiaturę.

- Wreszcie! – przeciągnęła się, aż bluzka wysunęła się ze spódnicy ukazując pępek. Agata spojrzała krytycznie na fałdki na swoim brzuchu – A może by tak nie szykować niczego na te święta? Właściwie po co? Jest sama, więc kto będzie to jadł?

- Powinnam się oszczędzać! – powzięła mocne postanowienie, że tym razem nie będzie się objadała – jednak coś tam trzeba przygotować, może ktoś wpadnie?

Sama w to nie wierzyła, bo i kto miałby wpaść? Rodzice wyjechali na wczasy świąteczne na Majorkę, brat z rodziną jest w Anglii, narzeczony znalazł sobie inną…

Będzie sama. Święta, to święta, każdy spędza je w rodzinnym gronie, a nie udziela się towarzysko. Na odwiedziny koleżanek też nie mogła liczyć.

Miała już wychodzić, właśnie sięgała po płaszcz, gdy do jej pokoju wszedł kierownik działu.

- Jeszcze tu jesteś? – zapytał. Byli na „ty”, bo wszyscy tu byli na „ty”, ale nie lubiła go.

- Musiałam dokończyć robotę, przecież się spóźniłam, to trzeba było zostać dłużej!
- A może to dla mnie tu zostałaś, co? – zrobił głupią minę, która zapewne jemu samemu wydawała się zalotna i próbował włożyć jej rękę pod bluzkę.
- Przestań, Waldek! Prima aprilis był wczoraj, a ciebie wciąż żarty się trzymają! – odsunęła się w porę, bo inaczej miałaby jego łapę na swoim pępku. Poprawiła szybko bluzkę i próbowała wyjść. Zastąpił jej drogę.
- No co ty taka dzika? Pomyślałby kto! Kiedy ostatni raz kochałaś się z mężczyzną, co? Przecież głód ci z oczu wyziera!
- No to właśnie idę zjeść kolację – burknęła i odepchnęła go robiąc sobie przejście. Nie spodziewał się tego, stracił równowagę, próbował schwycić się za stojący obok wieszak, ale razem z nim wyrżnął się jak długi.

- No i dobrze ci tak, chamie – pomyślała Agata i czym prędzej wybiegła z biura. Pewnie się będzie na niej mścił, jak na każdej, która zignorowała jego umizgi, ale ona się nie podda. Jak będzie trzeba pójdzie choćby do sądu.

- Ty durny czarny kocie! Przez ciebie to wszystko!

Wtorek też nie zaczął się najlepiej. Budzik nie zadzwonił, więc znowu ryzykowała spóźnienie do pracy. Żeby tego uniknąć pobiegła do samochodu nieumalowana mając nadzieję, że na czerwonych światłach coś tam sobie pacnie. O korkach nawet nie chciała myśleć. Na szczęście tym razem droga nie była zatkana, ale na skrzyżowaniu otrąbili ją, gdy czekając na zielone próbowała zrobić sobie kreski na powiekach. Jakiś gość wygrażał jej nawet i coś wrzeszczał.
Wzruszyła ramionami i popukała się w czoło, co doprowadziło go do jeszcze większej furii, potem nacisnęła na gaz i w ostatniej chwili przejechała skrzyżowanie. Zapaliło się czerwone. Tamten nie zdążył.
- Dobrze ci tak! Głupi palant! – gdyby nie musiała trzymać kierownicy, zatarłaby ręce z zadowolenia. W pracy oblała się kawą. Jak pech, to pech!

Szef omijał ją w biurze i odwracał wzrok. Nie wiedziała co knuje, bo na pewno coś knuł, ale miała nadzieję, że przed świętami da jej spokój. W firmie panował serdeczny nastrój. To nie pora na walkę.
Środa minęła względnie spokojnie nie licząc, że oszukano ją w sklepie nabijając dwa razy na rachunek obrus wielkanocny. Nie połapała się od razu, więc teraz może napisać zażalenie do Pana Boga. Kupowała chyba z 15 różnych dupereli, zorientowała się dopiero w domu. Wściekła na siebie rzuciła się na zaległe porządki domowe i na szczęście obyło się tego dnia już bez większych kataklizmów.

W czwartek wszystko już było gotowe. Dom wyszykowany i przystrojony świątecznie. Siedząc nad jakąś tabelką planowała, co przygotuje do jedzenia, kiedy zadzwoniła sąsiadka z dołu, że zalewa jej mieszkanie. Szybko wyjaśniła szefowi, dlaczego musi już wyjść i z okrzykiem „Awaria u mnie! Powódź!” wybiegła z biura nie czekając na reakcję kierownika, który z rozdziawioną gębą stał jak wryty. Właśnie zamierzał złośliwie dołożyć jej roboty, by znowu musiała zostać po godzinach. Tym razem postanowił jej nie odpuścić. Był przekonany, że Agata ma na niego chętkę, tylko się droczy i stawia, co jeszcze bardziej go podniecało.

To co zastała omal nie przyprawiło jej o mdłości. Z góry, z sufitu kapała woda, dywan prawie już pływał, a przepłacony dwukrotnie odświętny obrus jakoś dziwnie się pomarszczył i puścił farbę. Całą świąteczną dekorację z papierowych żonkili i pisanko-wyklejanek diabli wzięli. Wszystko było mokre. Obraz nędzy i rozpaczy. A tyle radości sprawiło jej własnoręczne wykonanie tych kwiatów z bibułki i ozdobienie jajek!

- To nie u mnie! – zawiadomiła sąsiadkę z dołu – to ktoś z góry nas zalewa, że aż do pani przecieka. Pobiegły obie piętro wyżej. Łomotały w drzwi chyba z 10 minut, zanim otworzył im zaspany sąsiad. Z mieszkania wylała się woda aż na klatkę schodową. Zakłopotany drapał się w głowę, potem oprzytomniał i zakręcił lejącą się do wanny wodę.

- O kurczę! Przepraszam panie! Wróciłem z delegacji i chciałem przygotować sobie kąpiel. Przysnąłem! Ale chyba nic takiego się nie stało?!
- Nie, no skąd! Nic takiego! Tylko zalał pan dwa piętra! – Agata rozpłakała się – Proszę, zapraszam do mnie, niech pan zobaczy to „nic”!

Likwidator szkód będzie dopiero jutro. Agata cały wieczór zbierała wodę z podłogi i suszyła zalany dywan. Próbowała uratować pisanki, ale nic jej z tego nie wyszło. Odklejone naklejki nie chciały się ponownie przyczepić, zresztą zamazały się, pomarszczyły.
- No to mieliśmy przedwczesny śmigus – dyngus! Falstart! – pomyślała i ledwo żywa ze zmęczenia położyła się spać.

Na piątek wzięła urlop na żądanie. Nie miała siły iść do pracy, zresztą miał przyjść likwidator. Spóźnił się – Wie pani, korki! – spojrzał, pokiwał głową, podsunął jej jakieś papiery do podpisania. – Będziemy w kontakcie, wesołych świąt!
- Tak, tak, będziemy w kontakcie, tak, dziękuję, wzajemnie – Agata usiadła zrezygnowana na krześle, kanapa była jeszcze mokra. Dobrze, że jeszcze grzeją w kaloryferach, to może do świąt mi to wszystko wyschnie – powiedziała sama do siebie.

Wieczorem wyszła z domu. Poszła do kościoła odwiedzić Grób Pański. Zmówiła modlitwę i otarła oczy z łez. – Dlaczego to właśnie mi się to wszystko przytrafia? Dlaczego?
Potem jeszcze snuła się bez celu po mieście, a gdy wróciła poszła spać nie jedząc kolacji. Miała wszystkiego dość.

W sobotę ubrała się starannie, chwyciła koszyczek wielkanocny i wyszła do kościoła poświęcić pokarmy. W połowie drogi złamała obcas. W taki dzień nie wypadało  kląć, ale bluzgi same cisnęły się jej na usta. Kuśtykając wracała do domu, potem zdjęła buty. Było jej już wszystko jedno. Szła w samych pończochach machając koszyczkiem i śmiejąc się nerwowo. W drugiej ręce niosła swoje ulubione szpilki. Ludzie oglądali się za nią. Nawet nie przypuszczała, że wygląda wyjątkowo pięknie i tak jakoś nierealnie – ni to smutna, ni to wesoła, ale wiosenna, boso, w rozpiętym płaszczu i z rozwianymi włosami błyszczącymi w słońcu. Po chwili zorientowała się, że jakiś mężczyzna robi jej zdjęcia. Speszyła się.

- Co też pan wyprawia?! Niech pan przestanie! Nie życzę sobie! Po co panu te zdjęcia? – była wyraźnie zdenerwowana.
- Jaka pani jest piękna! Zjawiskowa! Jeszcze chwilkę, pozwoli pani, że jeszcze pstryknę kilka razy! Proszę! – ciemnowłosy przystojniak biegał wokół niej i pstrykał zawzięcie. – Ale będą zdjęcia! Konkursowe!

Roześmiała się – piękna? Od kiedy ona jest piękna? Z tymi wałkami na brzuchu, grubymi udami i za dużym nosem? Kpiny jakieś, czy co?

- Tu jest moja wizytówka. Wywołam te zdjęcia i przedstawię pani do akceptacji, przysięgam, że nie zrobię z nich użytku bez pani zgody. Może mi pani podać jakieś namiary?
Zapisała mu numer telefonu. Zaskoczona nie wiedziała, co ma o tym sądzić.
Przedstawił się jej z ukłonem, pocałował w rękę. Zdążył schować aparat do futerału, gdy nagle wyrósł przed nimi jak spod ziemi dzieciak lat około pięciu z karabinem na wodę większym od niego. Wystrzelił wodną serię prosto w ich brzuchy i z radosnym śmiechem uciekł. Nie mieli siły, by go gonić.

- To już drugi przedwczesny śmigus – dyngus! Ja chyba nie dożyję tych świąt! Może powinnam zaopatrzyć się w strój płetwonurka? – roześmiała się. On zawtórował jej gromkim śmiechem.
- Mogę panią odprowadzić? Niech pani jednak włoży buty, bo się pani przeziębi. Służę ramieniem. Proszę się wesprzeć, jakoś się dokołaczemy nawet bez obcasa.
- Dziękuję – włożyła nieszczęsne szpilki, uwiesiła się mu na ramieniu i dała się odprowadzić.

Okazał się być przemiłym człowiekiem, zawodowym fotografem. Jego żona – modelka wybrała karierę z Stanach i zostawiła go pół roku temu. Tego dowiedziała się w pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych, gdy zapukał do jej drzwi z własnoręcznie wykonanymi pisankami i zdjęciami. Spędzili razem te święta oglądając jego fotografie. Nie przystawiał się do niej, ale widać było, że mu się podoba. Patrzył na nią tak jakoś…

Potem, po latach, gdy już całą rodziną szli do kościoła święcić pokarmy, przytulił ją i przypomniał jej tamtą Wielka Sobotę.
- I nie przeszkadzała ci moja nadwaga? Naprawdę ktoś taki jak ja mógł ci się spodobać? Miałam wtedy tyle kompleksów!
- Zakochałem się od pierwszego wejrzenia! Byłaś cudowna! Miałem uraz do wychudzonych, zimnych lal. Od Ciebie biło takie jakieś ciepło wewnętrzne, mimo tego całego twojego pecha i tych kilku nadprogramowych kilogramów. Zresztą to chyba nie tylko moja opinia! W końcu te moje zdjęcia, które ci zrobiłem wygrały konkurs!

- Tato! Ja chcę taki karabin na wodę! – ich sześcioletni syn z zachwytem w oczach pokazywał chłopca biegającego z olbrzymią zabawką, a trzyletnia córeczka w tej samej chwili podnosiła z ziemi wychudzonego maleńkiego kociaka i z błaganiem w oczach, lekko sepleniąc prosiła:

- Mamo, spójrz jaki śliczny kiciuś! Weźmiemy go do domu? Tatusiu, proszę…

Spojrzeli na siebie i wybuchli śmiechem. Kociak był czarny jak smoła.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za odwiedziny. Zachęcam do komentowania.

W przypadku braku konta na Google lub Fb i logowania się jako "Anonimowy", bardzo proszę o podpisanie się w treści komentarza, gdyż chciałabym wiedzieć, kto do mnie pisze.

Każdy komentarz jest dla mnie cenny, jednak komentarze obraźliwe i zawierające wulgaryzmy będą konsekwentnie usuwane. Dobre maniery i kulturę słowa cenię ponad wszystko.

Szczególnie polecam:

Fraszka na gościa